wtorek, 30 lipca 2013

"Frankenstein's Army" - recenzja filmu

Pierwsze informacje o „Frankenstein’s Army” pojawiły się pod koniec 2011 roku. W 2012 roku w sieci zadebiutowały dwa intrygujące czarno-białe trailery. Jeden z nich przedstawiał niemieckich żołnierzy wykopujących z grobów swoich martwych towarzyszy. Na drugim pokazano tajne laboratorium szalonego naukowca pracującego dla III Rzeszy oraz potwora z wypalaną na korpusie swastyką – ciarki dosłownie chodziły po plecach. Kilka miesięcy temu w sieci na dobre rozkręciła się imponująca jak na film powstający poza głównym nurtem, kampania reklamowa horroru Raaphorsta. Pojawił się właściwy, kolorowy, dynamicznie zmontowany trailer z nowoczesną muzyką, masa zaskakujących projektów i szkiców koncepcyjnych, a nawet charakterystyki i geneza powstania steampunkowych potworów, nazwanych zombotami. Atmosferę dodatkowo podgrzewały efektowne plakaty, informacja o ograniczonej dystrybucji filmu oraz kilka całkiem niezłych klipów z „Frankenstein’s Army” wypuszczonych kilka tygodni temu do sieci. Nadszedł w końcu 26 lipca - dzień premiery. I po klimacie napompowanym do granic przez kampanię reklamową pozostało niewiele…


Jak można się było spodziewać, w gotowym filmie nie uświadczyliśmy czarno-białych fragmentów znanych z pierwszych, budujących przerażający klimat zajawek. Co gorsza, mimo przewijania się przez ekran kilkunastu różnych potworów, nawet przez moment nie jest strasznie, przerażająco, czy choćby intrygująco. Wykonane ręką człowieka, a nie grafika  - nie użyto CGI, za co wielkie brawa! - bio-mechaniczne zomboty, mimo kapitalnego wykonania, na ekranie, w ruchu wypadają nieco anemicznie, a w zabijaniu są tak skuteczne, że wcale. Każdy z nich pojawia się dosłownie na kilkanaście sekund przed rozedrganą kamerą (o której dwa akapity dalej), macha, często na oślep, ostro zakończonymi kończynami (wiertłami, kleszczami, sierpami i młotami), po czym znika z kadru. Zomboty zabijają przeważnie wtedy, gdy przez przypadek któryś z żołnierzy wejdzie im pod nogi. Razi powolność kreatur przy jednoczesnym braku jakiejkolwiek kreatywności reżysera w kwestii różnicowania sposobów ataku. Na tle całej zgrai stapiających się w nudnawą masę kreatur, które można bez trudu przeskoczyć albo obejść, wyróżniają się jedynie Mosquito Man i Propellerhead. Ten pierwszy świetnie wygląda na swoich długich niczym pnącza nogach; drugi parkocze jak samolot i, ze śmigłem w miejscu głowy, wygląda nadzwyczaj fantazyjnie.


Mając w pamięci charakterystyki poszczególnych potworów i różnorodne bronie, w jakie zostały wyposażone, nie mogłem zrozumieć, dlaczego niemal wszystkie posługują się w efekcie tą samą, często mało efektywną metodą, czyli wspomnianym machaniem łapami. Z małymi wyjątkami, bo taki, stworzony do „pilnowania laboratorium”, pozbawiony nóg Dragger, stosuje metodę walki polegającą na... przeczołganiu się obok radzieckich żołnierzy i wyczołganiu się cichcem do innego pomieszczenia. Nie ma się co dziwić, że z taką „armią Frankensteina” Hitler przegrał wojnę. Największe kuriozum przynosi scena, w której wyposażony w potężne sierpy stwór uderza dobre dziesięć razy w kamerę i kamerzystę, a ten po prostu idzie sobie dalej, jakby miał wstukany kod na nieśmiertelność. Na marginesie, niektóre ujęcia potyczek z zombotami faktycznie wyglądają jak wyjęte żywcem z gier w stylu "Doom" czy "Quake".


No i doszliśmy do największej bolączki „Frankenstein’s Army”, czyli perspektywy pierwszej osoby, a ściślej rzecz biorąc formuły Found Footage, w którą Raaphorst wrzucił swoich bohaterów. Ten sposób narracji jest już, jak ogólnie wiadomo, tak mocno zużyty, że trzeba mieć naprawdę niebagatelny pomysł na film (jak „Cloverfield” czy „[REC]”) i wielki talent, by w dzisiejszych czasach wycisnąć coś jeszcze z motywu „odnalezionych taśm”. Raaphorst pomysł miał znakomity, wszak steampunkowe monstra konstruowane dla potrzeb III Rzeszy to temat-samograj w sam raz na fantastyczne campowe widowisko. Kamera z ręki, uparcie towarzysząca bohaterom, nie zdaje jednak we „Frankenstein’s Army” egzaminu, albowiem reżyser nie potrafił perspektywą pierwszej osoby zbudować konkretnych emocji, używając jej jedynie do mechanicznego pokazywania kolejnych lokacji i kreatur. To już drugi przypadek, gdy mit Frankensteina ożeniony z Found Footage zawodzi, że pozwolę sobie przypomnieć kompletny niewypał pod tytułem "The Frankenstein Theory" sprzed kilku miesięcy (recenzja tutaj).


Zawsze miałem problem z kupieniem konwencji odnalezionych taśm. Nie potrafiłem przyjąć do wiadomości, że atakowany kamerzysta woli filmować otaczające go zagrożenia, niż się przed nimi bronić. Gdy dokoła leje się krew, a towarzysze broni padają jak muchy, każdy normalny człowiek, a żołnierz tym bardziej, odłożyłby kamerę i sięgnął po karabin – tak mi się przynajmniej do dziś wydawało. Tu operator kamery nie wypuszcza jej z rąk nawet na chwilę, biegając od zombota do zombota, odbijając się od nich jak kulka na flipperze. Wszędobylska kamera u Raaphorsta nie sprawdza się także podczas scen dialogowych, które niemrawo popychają niewiele bardziej "mrawą" akcję do przodu, a na temat postaci nie mówią nam kompletnie nic. O radzieckich żołnierzach, głównych bohaterach filmu, dowiadujemy się tylko tyle, że jeden z nich pochodzi z Krakowa z Polski. Oczywiście sołdaty płynnie gawarit po angielsku, a o ich radzieckich korzeniach świadczy twardo wypowiadana litera „r”.  Nikt tu nie jest "jakiś", nie intryguje, nie porywa za sobą w wir akcji, w efekcie nie jest wart kibicowania, czy choćby towarzyszenia mu w eksploracji podziemnych korytarzy.


W tym miejscu czuję się w obowiązku by pochwalić twórców „Frankenstein’s Army” za symboliczne rozpoczęcie właściwej akcji filmu włączeniem generatora prądu, oraz osadzenie akcji w doprawdy klaustrofobicznych i przerażających podziemiach. Do tego celu wykorzystano prawdziwe zabudowania, wyglądające jak skrzyżowanie opuszczonej fabryki ze schronem przeciwlotniczym. Pochwalić należy także, poza designem potworów i wspomnianym już całkowitym brakiem CGI, efekty dźwiękowe. Wszelakie wyładowania elektryczne, stuki, porykiwania i odgłosy ostrych odnóży uderzających o ściany, są bardzo sugestywne. Niestety, fantastyczny design zombotów, dobre efekty dźwiękowe i trafione w dziesiątkę lokacje nie dały rady same pociągnąć filmu. Cała para poszła w tech-otoczkę „Frankenstein’s Army”, na porywającą treść zabrakło kreatywności, może czasu, a może po prostu reżyserskiego talentu.


Doktor Viktor (znany m.in. z "Hellboya" i "Krucjaty Bourne'a" Karel Roden), stojący za stworzeniem zombotów, to prawdziwy psychol-eksperymentator. Pracuje w pocie czoła, by stworzyć dla Fuhrera armię superżołnierzy, ale patrząc na efekty jego pracy, można tylko pacnąć się w czoło i pogratulować mu ułańskiej fantazji. Ciała jego zombotów składają się bowiem z niepraktycznych, ciężkich zbroi, nieporęcznych narzędzi służących do cięcia przeciwnika (w rzeczywistości do machania na oślep), albo wirników samolotowych służących nie wiadomo do czego, bo na pewno nie do latania. Najnowszym zombotem Viktora jest kreatura wyposażona w pół mózgu niemieckiego i pół radzieckiego żołnierza. Trudno powiedzieć czym się taki półmózg charakteryzuje, poza, jak mniemam, sprzecznymi ideologiami, bo jedyne co robi, to siedzi na stołku. Godnym przedstawicielem super-armii, który ogarnia co nieco rzeczywistość, jest chyba tylko Mosquito Man. On jeden wykazuje się jako takim sprytem i namiastką inteligencji, bo podkrada się po cichu do przeciwnika, załatwia go swoimi turbo-wiertłami i szybko znika w ciemności. Pozostałe zomboty słychać z odległości kilku kilometrów i można bez pośpiechu przygotować się na ich przybycie, np. wzywając posiłki z drugiej półkuli. 



Osobny akapit poświęcam prawdziwej perełce i absolutnej niespodziance, jaką twórcy zamieścili we „Frankenstein’s Army”. Otóż podczas finałowych scen w laboratorium szalonego doktora, kamera zatrzymuje się na chwilę na nieczynnym… Mechu! Jego „karoseria” nasuwa skojarzenia z ciężarówkami z czasów II Wojny Światowej, a zielony, wojskowy kolor i kilka wielolufowych działek dodaje mu drapieżnego rysu. Mech prezentuje się niesamowicie i mile łechce wyobraźnię. Szkoda, że najbardziej niesamowity rekwizyt filmu pokazano tylko mimochodem. Z drugiej strony, „Frankenstein’s Army” to produkcja niskobudżetowa i chyba lepiej, że twórcy nie próbowali tego Mecha odpalać.  


Reasumując, po naprawdę intrygującej kampanii reklamowej spodziewałem się znacznie lepszego i bardziej angażującego nerwy horroru. Reżyser nie zadał sobie trudu zbudowania atmosfery zagrożenia myśląc, że wystarczy pokazać potwory. Czarno-białe trailery, które jakby nie patrzeć, wyszły spod reki tego samego Raaphorsta, miały więcej mocy niż cały, gotowy film. Chwilami, za sprawą płynnego obrazu HD (kamera wysokiej rozdzielczość w czasach II Wojny Światowej? - a kto zabroni?), aktorskiej toporności i ociężałości zombotów, całość przypomina teatr telewizji. Nie jest to film zły, a "tylko" nieudany, ze zdecydowanie niewykorzystanym potencjałem i klimatem zamordowanym przez źle dobraną konwencję Found Footage. Można go obejrzeć dla zombotów, ale tylko ich wyglądu, nie akcji w ich wykonaniu, bo ta przypomina chwilami kiczowate potyczki potworów z „Power Ranwers”. Ale uwaga, „Frankenstein’s Army” może być znakomitym tytułem na seanse „złego kina” przy piwku ze znajomymi, wszak jest w nim sporo, często niezamierzonego humoru, a i na gore w postaci ciąganych po podłodze wnętrzności znalazło się miejsce. Campowa w najlepszym stylu jest scena, w której niemiecka sanitariuszka zdejmuje hełm radzieckiemu żołnierzowi ugryzionemu w głowę przez zombota, do hełmu wpada jego mózg, a dziewczyna kwituje zdarzenie rozbrajającym „Przepraszam”. Nie zdziwiłbym się, gdyby w niektórych kręgach „Frankenstein’s Army” otarł się przez tego typu elementy o kultowość. Ja tymczasem wciąż się zastanawiam, czy chciałbym go kiedyś obejrzeć po raz drugi.

Ocena 5/10

1 komentarz:

  1. A mi akurat ten film bardzo się podobał, a z kolei "Ja Frankenstien" uznałem za capiący truchłem (w niedobrym tego słowa znaczeniu) paździerz ;) Ale dla każdego co innego ;p

    OdpowiedzUsuń