Pierwsze informacje o
„Frankenstein’s Army” pojawiły się pod koniec 2011 roku. W 2012 roku w sieci
zadebiutowały dwa intrygujące czarno-białe trailery. Jeden z nich przedstawiał
niemieckich żołnierzy wykopujących z grobów swoich martwych towarzyszy. Na
drugim pokazano tajne laboratorium szalonego naukowca pracującego dla
III Rzeszy oraz potwora z wypalaną na korpusie swastyką – ciarki dosłownie chodziły po plecach. Kilka miesięcy temu w sieci na dobre rozkręciła się imponująca jak na film powstający poza głównym nurtem, kampania reklamowa horroru Raaphorsta. Pojawił się właściwy, kolorowy, dynamicznie zmontowany trailer z nowoczesną muzyką, masa
zaskakujących projektów i szkiców koncepcyjnych, a nawet charakterystyki i geneza powstania steampunkowych
potworów, nazwanych zombotami. Atmosferę dodatkowo podgrzewały efektowne plakaty, informacja o
ograniczonej dystrybucji filmu oraz kilka całkiem niezłych klipów z „Frankenstein’s
Army” wypuszczonych kilka tygodni temu do sieci. Nadszedł w końcu 26 lipca - dzień premiery. I po klimacie napompowanym
do granic przez kampanię reklamową pozostało niewiele…
Jak można się było spodziewać, w gotowym filmie nie uświadczyliśmy czarno-białych fragmentów znanych z pierwszych, budujących przerażający klimat zajawek. Co gorsza, mimo przewijania się przez ekran kilkunastu różnych potworów, nawet przez moment nie jest strasznie, przerażająco, czy choćby intrygująco. Wykonane ręką człowieka, a nie grafika - nie użyto CGI, za co wielkie brawa! - bio-mechaniczne zomboty, mimo kapitalnego wykonania, na ekranie, w ruchu wypadają nieco anemicznie, a w zabijaniu są tak skuteczne, że wcale. Każdy z nich pojawia się dosłownie na kilkanaście sekund przed rozedrganą kamerą (o której dwa akapity dalej), macha, często na oślep, ostro zakończonymi kończynami (wiertłami, kleszczami, sierpami i młotami), po czym znika z kadru. Zomboty zabijają przeważnie wtedy, gdy przez przypadek któryś z żołnierzy wejdzie im pod nogi. Razi powolność kreatur przy jednoczesnym braku jakiejkolwiek kreatywności reżysera w kwestii różnicowania sposobów ataku. Na tle całej zgrai stapiających się w nudnawą masę kreatur, które można bez trudu przeskoczyć albo obejść, wyróżniają się jedynie Mosquito Man i Propellerhead. Ten pierwszy świetnie wygląda na swoich długich niczym pnącza nogach; drugi parkocze jak samolot i, ze śmigłem w miejscu głowy, wygląda nadzwyczaj fantazyjnie.
Mając w pamięci charakterystyki
poszczególnych potworów i różnorodne bronie, w jakie zostały wyposażone, nie
mogłem zrozumieć, dlaczego niemal wszystkie posługują się w efekcie tą samą,
często mało efektywną metodą, czyli wspomnianym machaniem łapami. Z małymi wyjątkami, bo taki, stworzony do „pilnowania
laboratorium”, pozbawiony nóg Dragger, stosuje metodę walki polegającą na... przeczołganiu się obok radzieckich
żołnierzy i wyczołganiu się cichcem do innego pomieszczenia. Nie ma się co dziwić, że z taką „armią
Frankensteina” Hitler przegrał wojnę. Największe kuriozum przynosi scena, w
której wyposażony w potężne sierpy stwór uderza dobre dziesięć razy w kamerę i
kamerzystę, a ten po prostu idzie sobie dalej, jakby miał wstukany kod na
nieśmiertelność. Na marginesie, niektóre ujęcia potyczek z zombotami faktycznie
wyglądają jak wyjęte żywcem z gier w stylu "Doom" czy "Quake".
No i doszliśmy do największej bolączki
„Frankenstein’s Army”, czyli perspektywy pierwszej osoby, a ściślej rzecz
biorąc formuły Found Footage, w którą Raaphorst wrzucił swoich bohaterów. Ten sposób narracji jest już, jak ogólnie wiadomo, tak mocno zużyty, że trzeba mieć naprawdę
niebagatelny pomysł na film (jak „Cloverfield” czy „[REC]”) i wielki talent, by w dzisiejszych czasach wycisnąć coś jeszcze z motywu „odnalezionych taśm”. Raaphorst
pomysł miał znakomity, wszak steampunkowe monstra konstruowane dla
potrzeb III Rzeszy to temat-samograj w sam raz na fantastyczne campowe widowisko. Kamera z ręki, uparcie towarzysząca
bohaterom, nie zdaje jednak we „Frankenstein’s Army” egzaminu, albowiem reżyser
nie potrafił perspektywą pierwszej osoby zbudować konkretnych emocji, używając jej jedynie
do mechanicznego pokazywania kolejnych lokacji i kreatur. To już drugi przypadek, gdy mit Frankensteina ożeniony z Found Footage zawodzi, że pozwolę sobie przypomnieć kompletny niewypał pod tytułem "The Frankenstein Theory" sprzed kilku miesięcy (recenzja tutaj).
Zawsze miałem problem z kupieniem
konwencji odnalezionych taśm. Nie potrafiłem przyjąć do wiadomości, że atakowany kamerzysta woli filmować otaczające go zagrożenia,
niż się przed nimi bronić. Gdy dokoła leje się krew, a towarzysze
broni padają jak muchy, każdy normalny człowiek, a żołnierz tym bardziej,
odłożyłby kamerę i sięgnął po karabin – tak mi się przynajmniej do dziś
wydawało. Tu operator kamery nie wypuszcza jej z rąk nawet na chwilę, biegając
od zombota do zombota, odbijając się od nich jak kulka na flipperze. Wszędobylska kamera u Raaphorsta nie sprawdza się także podczas
scen dialogowych, które niemrawo popychają niewiele bardziej "mrawą" akcję do przodu, a na temat postaci nie
mówią nam kompletnie nic. O radzieckich żołnierzach, głównych bohaterach filmu, dowiadujemy się tylko tyle, że jeden
z nich pochodzi z Krakowa z Polski. Oczywiście sołdaty płynnie gawarit po angielsku, a o
ich radzieckich korzeniach świadczy twardo wypowiadana litera „r”. Nikt tu nie jest "jakiś", nie intryguje, nie porywa za sobą w wir akcji, w efekcie nie jest wart kibicowania, czy choćby
towarzyszenia mu w eksploracji podziemnych korytarzy.
W tym miejscu czuję się w
obowiązku by pochwalić twórców „Frankenstein’s Army” za symboliczne rozpoczęcie właściwej akcji filmu włączeniem generatora prądu, oraz osadzenie akcji w doprawdy
klaustrofobicznych i przerażających podziemiach. Do tego celu wykorzystano
prawdziwe zabudowania, wyglądające jak skrzyżowanie opuszczonej fabryki ze
schronem przeciwlotniczym. Pochwalić należy także, poza designem potworów i
wspomnianym już całkowitym brakiem CGI, efekty dźwiękowe. Wszelakie wyładowania
elektryczne, stuki, porykiwania i odgłosy ostrych odnóży uderzających o
ściany, są bardzo sugestywne. Niestety, fantastyczny design zombotów, dobre efekty dźwiękowe i
trafione w dziesiątkę lokacje nie dały rady same pociągnąć filmu. Cała para poszła w
tech-otoczkę „Frankenstein’s Army”, na porywającą treść zabrakło kreatywności, może czasu, a może po prostu reżyserskiego talentu.
Doktor Viktor (znany m.in. z "Hellboya" i "Krucjaty Bourne'a" Karel Roden), stojący za stworzeniem
zombotów, to prawdziwy psychol-eksperymentator. Pracuje w pocie czoła, by stworzyć dla
Fuhrera armię superżołnierzy, ale patrząc na efekty jego pracy, można tylko
pacnąć się w czoło i pogratulować mu ułańskiej fantazji. Ciała jego zombotów
składają się bowiem z niepraktycznych, ciężkich zbroi, nieporęcznych narzędzi
służących do cięcia przeciwnika (w rzeczywistości do machania na oślep), albo
wirników samolotowych służących nie wiadomo do czego, bo na pewno nie do
latania. Najnowszym zombotem Viktora jest kreatura wyposażona w pół mózgu
niemieckiego i pół radzieckiego żołnierza. Trudno powiedzieć czym się
taki półmózg charakteryzuje, poza, jak mniemam, sprzecznymi ideologiami, bo jedyne co robi,
to siedzi na stołku. Godnym przedstawicielem super-armii, który ogarnia co
nieco rzeczywistość, jest chyba tylko Mosquito Man. On jeden wykazuje się jako takim sprytem i namiastką inteligencji, bo podkrada się po
cichu do przeciwnika, załatwia go swoimi turbo-wiertłami i szybko znika w ciemności.
Pozostałe zomboty słychać z odległości kilku kilometrów i można bez pośpiechu przygotować się na
ich przybycie, np. wzywając posiłki z drugiej półkuli.
Osobny akapit poświęcam
prawdziwej perełce i absolutnej niespodziance, jaką twórcy zamieścili we „Frankenstein’s Army”. Otóż podczas finałowych scen w laboratorium szalonego doktora, kamera zatrzymuje
się na chwilę na nieczynnym… Mechu! Jego „karoseria” nasuwa skojarzenia z
ciężarówkami z czasów II Wojny Światowej, a zielony, wojskowy kolor i kilka
wielolufowych działek dodaje mu drapieżnego rysu. Mech prezentuje się niesamowicie
i mile łechce wyobraźnię. Szkoda, że najbardziej niesamowity rekwizyt filmu pokazano tylko mimochodem. Z drugiej strony, „Frankenstein’s Army” to produkcja niskobudżetowa i chyba
lepiej, że twórcy nie próbowali tego Mecha odpalać.
Ocena 5/10
A mi akurat ten film bardzo się podobał, a z kolei "Ja Frankenstien" uznałem za capiący truchłem (w niedobrym tego słowa znaczeniu) paździerz ;) Ale dla każdego co innego ;p
OdpowiedzUsuń