czwartek, 23 stycznia 2014

"Ja, Frankenstein" - recenzja filmu

Nowe szaty króla!

Choć jestem oddanym miłośnikiem tej postaci, nie wystarczy, że film będzie „o Frankensteinie” albo „z Frankensteinem”, aby mnie uszczęśliwić. Spośród opisanych w książce „Frankenstein 100 lat w kinie” tytułów, 80% to produkcje słabe, fatalne, lub po prostu koszmarnie złe. Jestem w tym zakresie bardzo wymagający, więc tytuły powstałe w ostatnich dwóch latach (na wszystkie czekałem zacierając dłonie) oceniałem bardzo surowo. I tak „Hotel Transylwania” był dobry, a „Frankenweenie” bardzo dobry, „Frankenstein's Army” nieudany, a „Frankenstein’s Theory” wyrzuciłem przez okno razem  z telewizorem. Od ponad roku z ogromną i coraz bardziej narastającą niecierpliwością czekałem na premierę „Ja, Frankenstein”. O wszystkich nowinkach na temat produkcji filmu, informacjach obsadowych, nowych fotosach, trailerach oraz ścieżce dźwiękowej, informowałem na bieżąco na moim blogu CinemaFrankenstein. Balon - zwłaszcza moich - oczekiwań, zdawał się rosnąć w tempie geometrycznym...


Długo wyczekiwany trailer wywołał u mnie ambiwalentne uczucia. Wizualnie wszystko prezentowało się dobrze, ale z drugiej strony latające potwory nasuwały skojarzenia z nieszczęsnym „Van Helsingiem”. Ponadto wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że bohater tytułowy, zamiast posługiwać się porządną spluwą (jak w komiksowym oryginale autorstwa Kevina Greviouxa), będzie walczyć… bronią białą. Na odsiecz pospieszył soundtrack autorstwa Johnny’ego Klimka i Reinholda Heila - kawał dobrze skrojonej muzyki ilustracyjnej. Z kolei strzałem w kolana twórców filmu zdawała się być kategoria PG-13. Po szybkim przeliczeniu plusów i minusów, wybierając się na pokaz prasowy 20 stycznia, wciąż zastanawiałem się czym ostatecznie okaże się „Ja, Frankenstein”; skleconym naprędce klonem „Underworldów” (wszak producenci i pomysłodawca - Kevin Grevioux - ten sam), o którym zapomina się jeszcze przed wejściem do kina, czy rzetelnie wykonanym akcyjniakiem, który nie tylko nie przejedzie walcem po klasycznej postaci, ale też dostarczy mi konkretnej dawki emocji i wrażeń na wysokim poziomie. Jak mówi stara prawda, trailery pokazują najlepsze sceny, prawda? W przypadku „Ja, Frankenstein” - nieprawda.


Film Stuarta Beattie wypełniony jest akcją po brzegi. Fragmenty kilku z nich widzieliśmy w trailerze, ale wyrwane z kontekstu nie miały szans zrobić odpowiedniego wrażenia. Zresztą najlepsze kąski zostawiono nam do skonsumowania dopiero na sali kinowej. Takie perełki, jak sekwencja wkroczenia Adama do laboratorium przez rozbitą szybę, jego upadek wraz z Gargulcem na starego Mercedesa, walka na pałki w fenomenalnej choreografii, czy ujęcie Adama idącego w slow-motion, sfilmowane kamerą z perspektywy kałuży, przyprawiły mnie o szczery uśmiech zadowolenia. Ze sceny na scenę, począwszy od prologu na cmentarzu, utwierdzałem się w przekonaniu, że mam do czynienia z może i mało ambitnym filmem (no wiecie, Frankenstein, Gargulce, Demony, ożywianie martwych ciał, zawładniemy światem bla... bla... bla...), ale dopieszczonym w każdym calu pod względem realizacyjnym. Tak, jak „Underworld” czerpał pomysły realizacyjne z estetyki „Matrixa” – topowego filmu tamtego okresu, tak „Ja, Frankenstein” w wielu momentach przypomina rozmach inscenizacyjny… „Władcy pierścieni”! Tak, tak, ten skromny zdawałoby się film (budżet w wysokości 68 mln $ nie należy do najwyższych), dziejący się we współczesnej metropolii, został sfilmowany lepiej od niejednej epickiej produkcji batalistyczno-historycznej. Kamera podąża za postaciami na ziemi, wykonując najdziwniejsze ewolucje, i nigdy nie popadając przy tym w tanie efekciarstwo - a gdy trzeba wzbija się wraz z nimi w powietrze by lotem koszącym towarzyszyć Gargulcom, lub panoramować potężną gotycką katedrę - najefektowniejszy element dekoracji w "Ja, Frankenstein", zarówno z zewnątrz, jak i w środku. 

Film, również dzięki dynamicznemu montażowi, jest niezwykle energetyczny i aż skrzy się (dosłownie) od akcji. To, co na trailerze nie zrobiło na mnie zbyt wielkiego wrażenia – umierające Demony zmieniające się w płonące smugi – w kinie wygląda nadzwyczaj widowiskowo. No właśnie, i tu się wyjaśnia powód przyznania filmowi kategorii PG-13. Akcje są brutalne, ale bezkrwawe, bo Demony giną spalając się jasnym płomieniem, a Gargulce oddając ducha emitują błękitny promień wędrujący wprost do nieba. Jedyna krew w filmie to ta z rany na plecach Adama. Dzięki takiej zagrywce producentów, i wilk jest syty i owca cała. Młoda gawiedź może bez problemu obejrzeć film w kinie, a dorośli, spragnieni krwi widzowie, nie czują, że puszczono im naiwną, bezkrwawą baję.


Obrazowi kroku dotrzymują efekty dźwiękowe oraz muzyka ilustracyjna, a kropkę nad "i" nowoczesnej stylizacji Frankensteina stawia ostry rockowy kawałek "Misgiving" zespołu Maker, towarzyszący napisom końcowym. Także dekoracje, zwłaszcza podziemia siedziby Demonów i wnętrza gotyckiej katedry - siedziby Gargulców, stoją na bardzo wysokim poziomie. Reasumując, „Ja, Frankenstein” to wielka niespodzianka pod względem oprawy wizualnej! Wszystkie elementy zostały wykonane na wysoki połysk. Na szczególną pochwałę zasługują kamienne Gargulce - prawdziwy popis grafików komputerowych. Czuje się, że to ciężkie, betonowe posągi, a nie komputerowe wydmuszki. Efekt 3D wzmocniony gigantycznym ekranem IMAX i głośnikami powodującymi krwawienie z uszu – podnosi rangę całego widowiska, więc jeśli tylko macie okazję, to wybierzcie seans w kinie IMAX.



Formie "nieznacznie" ustępuje treść, ale tutaj chyba nikt nie nastawiał się na głębię scenariusza czy psychoanalizę postaci. Prosta i naciągana jak cięciwa łuku Legolasa fabuła okazuje się być jednak znakomitym podłożem dla działań tak fantazyjnej postaci jak monstrum Frankensteina
. Cieszę się niezmiernie, że słynny potwór doczekał się nie tylko filmu ze sobą w roli głównej, ale też, że nie ucieka po raz n-ty przed tłumem z pochodniami (choć Adam sporo mówi o ludzkiej niechęci wobec jego osoby), lecz bierze sprawy w swoje ręce, zakasując rękawy i skopując dupska czarnym charakterom, a w dodatku czyni to nadzwyczaj widowiskowo i bez wdawania się w zbędne rozmowy. Czy od akcyjniaka z radosną rozpierduchą w tle ktoś wymagał czegoś więcej? „Ja, Frankenstein” nawet przez moment nie udaje czegoś, czym nie jest. Miał być prościutką rozrywką cieszącą oko, z naszkicowanym jedynie w tle wątkiem (nad)człowieczeństwa Adama – i z obydwu tych zadań wyszedł obronną ręką. 


Dla równowagi estetycznej, obok potwora, demonów i gargulców, musiało w filmie znaleźć się także coś ładnego, więc w prastary konflikt oprócz Adama (Aaron Eckhart) wplątana zostaje urodziwa pani naukowiec. To właśnie Terra (Yvonne Strachovski) jest motorem napędowym przemiany głównego bohatera i osobą, która wprowadza do filmu nieodzowną szczyptę humoru. Ich pierwsze spotkanie w laboratorium jest moim ulubionym fragmentem "Ja, Frankenstein" - wyjące w tle syreny alarmu budują super klimat, jak obejrzycie film, zrozumiecie.  Wielkie brawa należą się twórcom za szacunek dla literackiego oryginału, który jest wielokrotnie przywoływany i sprytnie wkomponowany w fabułę. Sam film zaczyna się zresztą od przedstawienia genezy powstania monstrum, a właściwa historia startuje w miejscu, gdzie kończyła się powieść Mary Shelley.  Nie brakuje też ciekawych odniesień do filmów frankensteinowskich. Jest obowiązkowe "It's Alive!" oraz wzmianka o tym, ze Victor ożywił monstrum energią elektryczną wygenerowaną przez węże elektryczne (takiego sposobu użył wcześniej Kenneth Branagh w swoim filmie), a Adam siedzi przykuty do fotela łańcuchami podobnie, jak monstrum Borisa Karloffa w więziennej celi w  „Narzeczonej Frankensteina”. Nie zarejestrowałem za to obecności tekstu "Frankenstein must be destroyed!" (nawiązanie do horroru Hammera pod tym właśnie tytułem), który obecny był w trailerze. 


Aaron Eckhart sprawdził się doskonale w roli unikającego ludzi, zabójczo skutecznego i  całkiem niebrzydkiego (pomijając blizny na twarzy)  Adama, targanego koszmarną przeszłością i szukającego własnej tożsamości oraz odpowiedzi na dręczące go pytania. Eckhart wyrzeźbił do roli swoje ciało i nabrał wprawy w posługiwaniu się bronią białą. Mówi zachrypniętym, niskim głosem, chodzi lekko przygarbiony, a blizny na jego twarzy i ciele oraz strój w postaci ciemnego płaszcza i poszarpanej bluzy z kapturem, dopełniają wizerunku Frankensteina XXI wieku, specyficznego "superbohatera" na mroczne czasy. Adam nie posiada poczucia humoru, często wygłasza patetyczne teksty (choćby „Giń w męczarniach Demonie!” ;), ale nie ma się co dziwić jego prostolinijności, wszak jest poskładanym z ośmiu trupów ożywieńcem, stojącym jedną nogą w XIX wieku. Eckhart mimo zagrania tak „ryzykownej” postaci i widocznego gołym okiem dużego zaangażowania w swoją rolę - zarówno fizycznie jak i mentalnie - ani razu nie popada w przesadę czy śmieszność. Na drugim planie dzielnie asystuje mu Yvonne Strachovski i znany z „Underworld” Bill Nighy, a także syn Johna McClane’a ze „Szklanej pułapki 5” - Jai Courtney, oraz pomysłodawca „Ja, Frankenstein” Kevin Grevioux, który lekcje mówienia niskim głosem pobierał chyba na dnie studni. 


Miałem co do „Ja, Frankenstein” bardzo wysokie wymagania i film nie tylko im sprostał, ale dał mi znacznie więcej, zaskakując niemal na każdym kroku. Już teraz wpisuję dziełko Beattiego do mojego prywatnego TOP 5 2014 roku. Pomysły Kevina Greviouxa i Stuarta Beattiego fajnie spinają się w całość z elementami powieści Mary Shelley. Glówny bohater, choć nieśmiertelny i niepokonany od początku do końca, ewoluuje. Film nie leci na schematach, nie ma taniej i wepchniętej na siłę historii miłosnej, jest za to wątek przyjaźni i poświęcenia. Sceny walk są pomysłowe i finezyjnie sfilmowane, a pewne postaci, po których spodziewalibyśmy się, że powalczą do końca, giną w zaskakujących momentach. Najbardziej niespodziewanie kończy żywot pewien, zdawałoby się kluczowy Demon. Może nie jest to scena rangi tej z „Poszukiwaczy zaginionej Arki”, gdzie Indy zabijał Araba machającego mieczem strzałem z pistoletu, ale uderza w tę samą nutę. Choć wszystko tu jest naiwne, trzyma się przysłowiowej kupy i w ramach świata przedstawionego, fantastyczne postaci i wydarzenia funkcjonują znakomicie. Reasumując, klasyka zostało bardzo sprawnie przeniesiona na grunt współczesności. W takiej przygodowo-awanturniczej formie mit Frankensteina ma szansę trafić w gusta młodego pokolenia, które – kto wie – z ciekawości sięgnie może do klasyki Universalu, a nawet do powieści Mary Shelley.


Nie oszukujmy się – choćby nieświadomie, na pewno w pewnym stopniu oceniam ten film przez pryzmat mojej ulubionej postaci, której studiowaniu poświęciłem już ponad 8 lat życia. Ale nawet gdy odsuwam na bok myśl, że to film o Frankensteinie, nadal pozostaje kapitalna oprawa wizualno-dźwiękowa oraz mnóstwo pamiętnych i efektownych (nie mylić z efekciarskimi) ujęć oraz scen. Większość z nich mam ochotę obejrzeć ponownie jak najszybciej, a chęć kolejnego seansu danego filmu jest dla mnie zawsze najlepszą wykładnią jego wysokiej jakości. Znajomy na Facebooku zadał mi pytanie, jak film odbiorą kinomani, którzy względem „Ja, Frankenstein” nie mają żadnych oczekiwań, a z postacią Frankensteina nie łączy ich zbyt wiele, lub kompletnie nic. Szczerze? Nie mam bladego pojęcia. Możecie sobie ewentualnie odjąć jeden punkt od mojej oceny końcowej :).


OCENA 8/10


Obawiam się, że „Ja, Frankenstein” może niesłusznie zebrać negatywne recenzje. Wnioskuję to po kilku obserwacjach na pokazie, z których wyłania się drwiący stosunek do tego tytułu i obrażanie się pro forma na to, że nowatorska fabuła nie idzie za rączkę z klasycznym mitem Frankensteina. Tu idę o zakład, że gdyby kolejny raz opowiedziano tę samą, znaną powszechnie historię o potworze uciekającym przed ludźmi, byłoby pewnie jojczenie w drugą stronę, że odgrzewa się setny raz ten sam kotlet... Jeszcze przed pokazem podsłuchałem przypadkiem rozmowę dwóch młodych panów Krytyków. Jeden z nich ocenił film okiem fachowca słowami: „Dla mnie wystarczy, że Aaron Eckhart gra monstrum” – niech żyją uprzedzenia i ocena filmu przed obejrzeniem filmu. Trzeba powiedzieć szczerze, na sali nie było grupy docelowej filmu "Ja, Frankenstein", bo zasiadali tam sami Krytycy filmowi, w dużej części młodzi i nieopierzeni, w równie dużej po sześćdziesiątce / siedemdziesiątce. Z całym szacunkiem, ale takiemu audytorium nie spodoba się żaden film w którym „skaczą i strzelają”. Młodzi-ambitni przezornie złoją wypełnionego spektakularnymi scenami akcyjniaka - bo muszą udawać, że jara ich tylko kino wyższych lotów. Starsi z kolei niewiele w dynamicznych scenach  dostrzegą, a głośny dźwięk ich wymęczy, więc za karę też pewnie film mocno obiją w recenzjach.

Mimo mnóstwa bardzo prostych, chwilami banalnych dialogów, mających za zadanie popychać jedynie akcję od jednej rozpierduchy do drugiej, tylko raz przez salę przeszedł masowy tzw. uśmiech politowania. Otóż połowa sali, tzn. ludzi, bo sala nie może się śmiać, zarechotała radośnie w momencie, gdy Terra wspomniała, że Victor Frankenstein planował stworzyć dla Adama partnerkę, ale ostatecznie tego zaniechał. Ów wyśmiany motyw pochodzi wprost z kart powieści Mary Shelley, więc śmiech był zupełnie nie na miejscu – nieznajomość książki się kłania. A po seansie usłyszałem taką oto rozmowę dwóch panów Krytyków, tym razem tych w kwiecie wieku: „No i jak?” - spytał pierwszy, „Eeee…” - odpowiedział drugi i energicznie machnął ręką, jakby odpędzał muchę. Much w zimie raczej nie ma, więc albo jakaś się obudziła, albo odpędzał od siebie obejrzany właśnie film ;).  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz