Dopiero co kilka dni temu zamieściłem na blogu pierwsze informacje na temat filmu "The Frankenstein Theory", a już doszło do jego premiery w systemie VOD. I nie postradałbym się z radości gdyby nie drobny fakt, że film jest koszmarnie zły, słabo zagrany i wyprany z dramaturgii. Oko można zawiesić jedynie na pięknych krajobrazach, a na małą pochwałę zasługują tylko oryginalny pomysł wyjściowy i kapitalny plakat, niemający niestety nic wspólnego z miernym potworem, którego zobaczymy na ekranie w ostatniej minucie tego nieudanego filmu...
Pewien młodzieniec profesor John Venkenheim zbiera ekipę filmowców dokumentalisów i zamierza wyruszyć do Kanady, gdzie jego zdaniem żyje i ukrywa sie monstrum Frankensteina. Potwór, według niego, faktycznie istniał/eje, a za jego powołaniem stał przodek młodzieńca noszący takie samo jak on nazwisko. Zanim dojdzie do wyprawy dowiadujemy się od narwańca, że dwieście lat temu doszło w jego rodzinie do tragicznego utonięcia małego chłopca, za którym w rzeczywistości stało monstrum. Miało ono porwać i zamordować nieszczęsne dziecko. Co więcej, książka Mary Shelley powstała na podstawie faktów opisanych w rzeczywiście istniejących listach, wymienianych między stwórcą monstrum a kapitanem statku Waltonem (postać z powieści). Młodzian śledząc występujące od 200 lat masowe morderstwa, sporządza "krwawą mapę", która wyznacza miejsce obecnego pobytu potwora. Na pytanie czy jest on bezlitosnym zabójcą, wybiela potwora twierdząc, że zapewne stosy trupów to efekt bronienia przez potwora swojego terytorium. I na tym całkiem pomysłowym punkcie wyjścia kończą się jakiekolwiek pozytywy "Frankenkstein's Theory".
Całkiem przyzwoity trailer nie zwiastował
nadchodzącej katastrofy
nadchodzącej katastrofy
Ekipa filmowców dociera skuterami śnieżnymi do drewnianej chatki na odludziu, gdzie w nocy słyszą na zewnątrz wycie jakiegoś zwierzęcia - ni to wilk ni niedźwiedź. Oczywiście rano nikt z nich nie szuka śladów tajemniczego przybysza. W ogóle zresztą wątek śladów zostaje w filmie pominięty, choć biorąc pod uwagę fakt umiejscowienia miejsca akcji (śnieg do cholery!), dawało to podłoże pod ciekawe rozwiązania dramaturgiczno... tropicielskie? Członkowie ekipy filmowej giną po kolei zabijani albo przez mróz, albo przez niewidocznego wroga, który niemal do ostatniej minuty filmu objawia się tylko pod postacią złowróżbnego ryku.
W ostatniej sekwencji filmu do chatki wpada wielki koleś ubrany w zwierzęce skóry, zabija ostatnią członkinię wyprawy, zarzuca ją sobie na plecy i odchodzi. Wszystko to ogląda się bez zainteresowania, albowiem żaden z bohaterów nie potrafi nas zainteresować, a co za tym idzie, obojętny jest nam los całej wyprawy. Monstrum, które tylko wyje i zabija w ślepym szale, zostaje tu sprowadzone do roli bezmózgiego Yeti, mnordującego wszystko, co stanie mu na drodze. Stoi to w wyraźnej opozycji do tego, co mówił główny bohater filmu - że historia Frankensteina jest prawdziwa. Monstrum zatem, zgodnie z tym co spisała w swojej książce Mary Shelley, powinno być inteligentne i rozmowne, a więc przed ewentualnym zabiciem intruza, powinno z nim nawiązać dialog, miast od razu walić w łeb. Widać, że twórcy sięgają po sprawdzone chwyty rodem z "Blair Witch Project" - jest szlochająca kobieta w obiektywie, niewidoczne dla oka kamery zagrożenie, jest mnóstwo rozdygotanych ujęć, biegania i krzyków, ale wszystko to razem nie wytwarza żadnego napięcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz