niedziela, 31 marca 2013

Nawiązania #10 - "Gorączka śmierci"

Gdy na początku lat 90. ubiegłego wieku, jako mały kinomaniak oglądałem po raz pierwszy "Gorączkę śmierci" ("Dead Heat") z 1988 roku, znaną również pod tytułem "Martwy bieg", nie zdawałem sobie sprawy z dwóch rzeczy. Po pierwsze film opierał się na micie Frankensteina, po drugie w jednej ze swoich ostatnich ról wystąpił w nim Vincent Price, który był dla mnie wówczas (o ja niewierny!) anonimowym staruszkiem z finałowych scen. Wtedy moją głowę zaprzątało większe zmartwienie, aby jakoś przeżyć seans, dooglądać film do końca, choćby przez palce, bo "Dead Heat" był dla mnie dziesięć razy straszniejszy i dwadzieścia razy paskudniejszy niż wszystkie części "Koszmaru z Elm Street" razem wzięte...


W mieście szerzy się plaga śmiałych napadów na jubilerów. Rabusie atakują w biały dzień i niestraszne im kule z policyjnych karabinów. Na miejsce jednego z takich napadów przyjeżdża dwóch policjantów: Roger (Treat Williams) i Doug (Joe Piscopo). Dzięki ich brawurowej interwencji jeden z kuloodpornych złodziei ginie definitywnie rozerwany granatem, a drugi zmiażdżony samochodem. Po wizycie w kostnicy, gdzie okazuje się, że obydwaj martwi inaczej rabusie chodzili po ulicach mimo przeprowadzonej na nich jakiś czas temu sekcji zwłok, dzielni gliniarze wpadają na trop szalonego naukowca wskrzeszającego zmarłych. W trakcie śledztwa trafiają do instytutu naukowego, gdzie Doug odkrywa niezwykłą machinę / okrągły stół i leżące na nim "żywe zwłoki", a Roger, zatrzaśnięty w komorze dekompresyjnej, ginie z braku tlenu.


Gdy na miejsce przybywa była narzeczona Rogera, Doug mówi jej o swoim odkryciu. Razem postanawiają na tajemniczym stole położyć zwłoki Rogera i zobaczyć co się stanie gdy wcisną guzik. Stół okazuje się być futurystyczną, niezwykle widowiskową wersją laboratorium Frankensteina! Dokoła zwłok wysuwają się szklane pręty, a z górnego korpusu spływają nań niebieskie błyskawice przeszywające martwe ciało. Po chwili Roger jest znów na chodzie, jednakże jego ciało jest zimne, serce nie bije, a rany nie krwawią. Przyjaciele postanawiają odnaleźć odpowiedzialnych za jego śmierć, ale mają na to zaledwie 10 godzin, gdyż ciało Rogera ulega szybkiemu, nieodwracalnemu rozkładowi.


"Dead Heat" Marka Goldblatta (reżyser "Punishera" z 1989 roku) to książkowy przykład kina akcji lat 80 sprawnie łączącego sensację, gore i komedię. To kino nie tylko spod znaku buddy movie, ale i, choć to w przypadku tak krwawego horroru dość ryzykowne stwierdzenie, feel good movie. Dwóch kumpli-policjantów, z których jeden funkcjonuje jako żywy trup, a drugi wkrótce do niego w tym stanie dołącza, nawet na chwilę nie opuszcza dobry, choć czarny jak smoła humor! One-linery i makabryczne żarty padają przed kamerą równie często co karabinowe kule. I choć z dzisiejszej perspektywy luzackie teksty Douga i innych bohaterów nie zawsze okazują się zabawne, kilka z nich zasługuje na wzmiankę.

Doug pociesza martwego, załamanego przyjaciela słowami: "Będziesz musiał z tym jakoś... żyć", zniecierpliwiony Roger z krwawymi plamami po postrzałach na koszuli, mówi ze śmiertelną powagą do podejrzanej: "Zostałem dziś wepchnięty do komory dekompresyjnej i zabity, więc nie jestem w najlepszym nastroju", natomiast szef kostnicy miejskiej na widok Rogera żartuje: "Nie za wcześnie na pańską sekcję?", co ten szybko ripostuje: "Wpadłem zarezerwować worek na zwłoki". Gdy w ostatnim ujęciu dwaj przyjaciele, których czeka już tylko proces gnilny, znikają w kłębach dymu, ich ostatnie słowa brzmią: "To może być koniec niezwykłej przyjaźni" - co jest trafioną w sedno sprawy parafrazą słynnego tekstu z "Casablanki".


Za każdym razem, gdy po kilkunastu latach chcę wrócić do filmu, który w dzieciństwie robił na mnie ogromne wrażenie, mam dylemat, czy oszczędzić sobie powtórnego seansu i zachować miłe wspomnienia, czy też odświeżyć sobie film, ryzykując zrujnowanie pozytywnych wrażeń pielęgnowanych w pamięci. W przypadku "Dead Heat" obawy okazały się niepotrzebne. Strona wizualna wciąż spisuje się bez zarzutu i w żadnym przypadku nie trąci myszką. Rany postrzałowe rozrywające ciała i ubrania, animatroniczne efekty ożywionych kurczaków, gęsi i świń oraz charakteryzacja specjalna Rogera oddająca postępujący rozkład jego ciała, nie postarzały się nawet o minutę. Co więcej, dziś, w dobie cyfrowych efektów specjalnych, filmy zrobione tradycyjnymi metodami, gdzie prawdziwa jucha, a nie jej cyfrowy substytut, tryska po ścianach, "Gorączka śmierci" jest fantastyczną podróżą w czasy prawdziwego, pełnokrwistego kina. Do tego fabuła jest prosta, zwięzła, nie ma żadnych przestojów, a akcja goni akcję. Film oglądałem z równie wielką frajdą dziś, co naście lat temu, z tą jedynie różnicą, że makabryczne sceny, przyprawiające mnie ongiś o palpitacje serca, oglądałem całkowicie otwartymi oczami. Za to tematyka nieuchronności śmierci, choć to film rozrywkowy, dała mi ponownie kopa do podumania nad sensem życia i niepokojenia się własną śmiertelnością.


Na szczególną wzmiankę i osobny akapit zasługuje mój ulubiony, wielki finał. Uwielbiam ten moment w kinie akcji, gdy pozytywny bohater obładowuje się bronią i rusza przed siebie, by rozwalić w pył zastępy wroga. Od momentu zamknięcia Rogera w karetce, banan nigdy nie schodzi mi z twarzy,  choć "Dead Heat" oglądalem już przynajmniej sześć razy. Najpierw rozpędzona karetka wybucha przy zderzeniu z innymi samochodami, następnie nadpalony Roger wydostaje się z worka na zwłoki, przerażonemu gliniarzowi pokazuje odznakę, zabiera mu broń i rusza jego motocyklem (ah, ten pomruk silinika Yamahy!), by wymierzyć sprawiedliwość szalonemu naukowcowi. Podczas gdy Roger przedziera się przez szeregi ochroniarzy szatkując ich kulami z karabinów, sam przyjmując na klatę dobre dwa magazynki, w sali z ożywiającą aparaturą ma miejsce przemowa Vincenta Price'a, roztaczającego przed przybyłymi na spotkanie milionerami perpsktywy życia wiecznego. Taka montażówka to spełnienie marzeń wielbiciela strzelanin i... klasy Vincenta Price'a!


Sędziwy Price, choć jego słynny głęboki głos jest tu nieco przygaszony, wciąż elektryzuje, wszak robi to, co zawsze wychodziło mu przed kamerą najlepiej; mówi o umieraniu, życiu wiecznym, zbędnych wkrótce pogrzebach, wskrzeszaniu zmarłych. Vincent Price miał ten fart, że jego dwa ostatnie występy na dużym ekranie (ostatnim była rola u Tima Burtona w "Edwardzie Nożycorękim"), choć epizodyczne, miały miejsce w naprawdę udanych produkcjach. Takiego szczęścia nie mieli choćby Bela Lugosi czy Lon Chaney Jr., grywający na emeryturze w produkcjach pukających o dno od drugiej strony. 

Kultowy aktor kina grozy nigdy nie zagrał w żadnym filmie frankensteinowskim, choć byłby z całą pewnością wymarzonym Wiktorem Frankensteinem. Kilka razy zdarzyło mu się jednak otrzeć o interesującą nas tematykę. Oprócz opisanego powyżej występu w "Dead Heat" Price zagrał naukowca tworzącego sztuczną istotę we wspomnianym "Edwardzie Nożycorękim", użyczył głosu Niewidzialnemu człowiekowi w "Abbott i Costello spotykają Frankensteina", a w "Gabinecie figur woskowych" jego niemy asystent miał na imię Igor ;).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz