"We're from the future, and it's time to kick some Frankenstein ass"
Przez cały rok 2013, pełen entuzjazmu, zapowiadałem na
łamach bloga premierę amatorskiego filmu „Army of Frankensteins”. Premiera
przyszła i przeszła, film do dziś jeździ po różnych festiwalach, ale w sieci na
próżno szukać czy to jakiegoś legalnego wydawnictwa (nie licząc premiery na
chińskim rynku Blu-ray, czy zapowiedzi wydania w Niemczech), czy to legalnego
inaczej, w postaci jakiejś cyfrowej kopii w internecie. Wpadłem więc na pomysł…
żeby napisać maila do twórców „Army of Frankensteins” z prośbą o udostępnienie
mi, jako wielbicielowi postaci, ich filmu. Po wymianie kilku maili z reżyserem
Ryanem Bellgardtem otrzymałem link do Vimeo oraz hasło dostępu do wersji HD „Army of
Frankensteins”. Zapraszam do recenzji w dalszej części wpisu…
Krótko o co chodzi. Główny bohater Allan Jones grany przez Jordana
Farrisa, zostaje porwany spod centrum handlowego i pozbawiony oka, które trafia
do czaszki potwora Frankensteina. Będący w szoku chłopak opiera się przypadkiem
o jakąś dźwignię i wszyscy przebywający w laboratorium (Frankenstein + jego
klony, doktor Finski, małoletni Igor oraz Allan Jones) zostają przeniesieni w
czasy amerykańskiej Wojny Secesyjnej… Co pierwsze rzuca się w oczy podczas oglądania,
to dbałość twórców o stronę wizualną i dźwiękową całego widowiska. Kadrowanie i
całe ujęcia zdają się być przemyślane, nie ma tu bałaganu i przypadkowości
cechującej większość produkcji amatorskich. Dodać należy, jak już nadmieniłem
we wstępie, że film został zarejestrowany kamerami HD. Główną atrakcją filmu są jednak główni bohaterowie - naprawdę fajnie "pomyślana", barwna galeria indywidualności - zerknijcie tylko na zdjęcie powyżej! Także charakteryzacja i kostiumy oraz dźwięk i muzyka
stoją na zaskakująco wysokim poziomie, wszelkie eksplozje czy wystrzały
zdecydowanie nie brzmią tak, jakbyśmy oczekiwali po produkcji amatorskiej,
niskobudżetowej.
Niestety, wykreowany stroną formalną czar pryska, a "barwna galeria postaci" zalicza bolesny upadek, gdy tylko aktorzy-amatorzy otwierają
usta. Dialogi, jakkolwiek całkiem sensownie napisane i często zabawne, zostają przez aktorów-amatorów zmasakrowane, bo wypowiadają je na jednej nucie, bez żadnych emocji, w teatralny, w
złym znaczeniu tego słowa, sposób. W bezpłciowym deklamowaniu dialogów przoduje
najmłodszy członek obsady, syn reżysera - Christian Bellgardt, grający Igora. Jego
postać jest niebanalna, oto dzieciak-wojownik, spryciarz i
cwaniak z ciętym językiem i one-linerami na każdą okazję... ale odetchnąłem z ulgą, gdy zginął w 2/3 trwania
filmu i już nie musiałem go dłużej słuchać ;). Drugą, bardzo poważną bolączką „Army of
Frankensteins” są słabiutkie sceny batalistyczne i walk jeden na jeden. Brakuje
w nich choćby grama dramaturgii, brakuje też energii, dynamiki, czyli ogólnie
pojętego poweru, który na polu bitwy byłby mile widziany.
Do niewątpliwych plusów filmu, które podciągają ogólną ocenę, należą nietuzinkowe
pomysły (widok FPP z oka monstrum, multiplikacja Frankensteinów, broń zakładana
w miejsce odciętej ręki, ingerencja w zamach na Lincolna oraz najlepsza scena filmu: eksplodujący kot-potwór) i całkiem spora dawka gore; skóra zrywana z twarzy, obcinane / urywane kończyny, czy wnętrzności wyciągane z przeciwnika, nawiązują do najlepszych
tradycji filmów Petera Jacksona („Martwica mózgu”, „Bad Taste”). Doceniam też
całkiem niezły design potwora Frankensteina oraz nawiązania do klasyki, z
kwiatkiem w klapie marynarki potwora na czele.
Film, mimo ewidentnych słabości uprzykrzających seans, a wynikających
zapewne z ograniczeń budżetowych (pamiętajmy, że mamy do czynienia z filmem amatorskim / fanowskim), ale też z braków warsztatowych jego twórców, ogląda
się w miarę bezboleśnie. Wynika to przede wszystkim z wielkiej pasji, jaką
twórcy i aktorzy włożyli w ten projekt. Oddanie sprawie, zaangażowanie w
proces powstawania „Army of Frankensteins” i wielki fun, jaki z pewnością mieli wszyscy na planie, na ekranie widać niemal w każdym kadrze. Szkoda,
że całości zabrakło sprawnego montażu scen akcji, a przede wszystkim werwy i choćby namiastki emocji w dialogach czy podczas walk. Filmowi przydałoby się solidne doładowanie energią
pioruna, może wtedy nabrałby życia.
Ocena 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz