Najnowszy film Tima Burtona
otwiera chaotyczna sekwencja walki plastikowych żołnierzyków z latającym na
lince wielkim pterodaktylem. Wojakom pomaga przebrany za dobrego potwora, pies głównego
bohatera. Kreatorem tej amatorszczyzny jest nastoletni Wiktor Frankenstein, a
pierwszymi widzami trójwymiarowego, krótkometrażowego pokemona spod ręki reżysera-pasjonata – jego zachwyceni rodzice. Wstępna
sekwencja w kilka sekund wprowadza nas w życie rodziny Frankensteinów, ukazując
silną więź łączącą głównego bohatera z jego psem Sparkym. Prolog zwiastuje wielką
przygodę opartą na czystej miłości do celuloidu, zrodzoną z ogromnej pasji
reżysera, na nowo odkrywającego w sobie dziecko, nieskażone jeszcze hollywoodzką
maszynką do produkcji forsy. Zwiastuje film, jak się za chwilę okaże, opowiadający
może nieco pospiesznie i pobieżnie (brak chemii między bohaterami jest aż nadto
odczuwalny), ale jednocześnie stylowo i z charakterem. Ludzie służą tu za drugi
plan dla potworów, zepchnięci, jak w klasycznych monster-movies Universalu, w cień.
Fanfary proszę państwa! Burton powrócił na stare śmieci! Przedmieścia „Edwarda
Nożycorękiego”, makabreska „Gnijącej panny młodej” i fantazyjność „Soku z żuka”
– znowu żyją! Nawet naiwność i lekkość "Wielkiej przygody Pee-Wee Hermana", niezasłużenie zapomnianego filmu Burtona, jest tu lekko wyczuwalna. Ale to, że jestem „Frankenweenie” zachwycony, nie oznacza wcale,
że nie dam Burtonowi jednego pstryczka w nos...
Poza chwytającą za serce relacją
Wiktor-Sparky, stanowiącą siłę napędową fabuły, emocjonalnie „Frankenweenie” pozostaje
zimny jak ryba, a wręcz jak martwe ciało. Niemal z każdego, czarno-białego, dopieszczonego wizualnie kadru, wieje chłodem. I to
jest w porządku dopóki mowa o atmosferze, gorzej, gdy okazuje się, że podobnie
niska temperatura panuje między postaciami. Szkolną klasę Wiktora zaludnia
galeria freeków orbitujących wokół niego, ale nie wchodzących z nim w głębsze
relacje; o jakimkolwiek wpływie na czyny głównego bohatera w ogóle nie ma mowy.
Najbardziej daje w kość, zupełnie zlekceważona przez reżysera postać sąsiadki
Wiktora – Elsy. Poza krótką wymianą zdań przez płot, zapowiadająca się na
bliskich przyjaciół para odludków-dziwaków, okazuje się nie mieć ze sobą nic
wspólnego. Nietuzinkowa postać profesora Rzykruskiego otrzymała za mało czasu
ekranowego, w dodatku Burton pozbywa się jej z fabuły zbyt łatwo i dość
nieoczekiwanie. Dzieciaki odpowiedzialne za wykopanie martwych zwierząt i
stworzenie potworów terroryzujących miasteczko, nie dostają żadnej nauczki… Burton,
bazując na własnym, autorskim filmie krótkometrażowym z 1984 roku, skupił się
zapewne na warstwie wizualnej remake’u i potraktował scenariusz po macoszemu. Akt
I i III zostały żywcem przeniesione z oryginalnego „Frankenweenie” (również produkcji Disneya), a wszystko,
co zostało dopisane pomiędzy, wygląda właśnie na „dopisane pomiędzy”. Zdystansowanie
reżysera, a wręcz przedmiotowe potraktowanie większości nowych postaci z niezwykle
barwnej galerii indywiduów, jest, na szczęście, jedynym mankamentem
czarno-białego arcydziełka twórcy „Batmana”. Cała reszta to już olśniewające
zmysły kino z najwyższej półki, a emocjonalny ładunek zawarty w nieszczęsnej, wyciskającej łzy z oczu,
psince o imieniu Sparky, wynagradza płaskość (mimo fantastycznego 3D) relacji między pozostałymi
postaciami tej mrocznej, może chwilami zbyt mrocznej jak na animację dla
dzieciaków, opowieści.
„Frankenweenie” reklamowany jest u nas jako „Piorunująco dobra komedia”. Otóż „piorunująco” – tak, „dobra” – zdecydowanie też (nawet bardzo), ale na pewno nie jest to komedia, choć kilka zabawnych sytuacji faktycznie ma miejsce. Jednak polscy dystrybutorzy wszystko potrafią podciągnąć pod komedię, wszak na ten gatunek zapotrzebowanie jest zawsze ogromne. Skoro „Jak zostać królem” mogło w Polsce robić za komedię, na której ubawiły się już tysiące widzów, to i z „Frankenweenie” postanowiono dokonać podobnego przekrętu marketingowego. Efekt może być niestety taki, że widzowie nastawieni na beczkę śmiechu (wszak to piorunująca komedia! - krzyczy slogan z plakatu) na poziomie „Hotelu Transylwania”, zaliczą w kinie piorunujące rozczarowanie. Tymczasem „Frankenweenie”, nie pozbawiony oczywiście humoru, przeważnie o czarnym zabarwieniu, to opowieść smutna, nostalgiczna, miejscami makabryczna, czerpiąca z tradycji niemieckiego ekspresjonizmu i kina grozy złotego wieku Universalu (gra światłocieniem, twarze postaci oświetlane od dołu), nasiąknięta atmosferą nieuchronności śmierci, zasiedlona postaciami z piekła rodem i jeszcze gorszymi potworami sprowadzonymi zza grobu. To film dla tych nieco starszych dzieciaków, ale głównie dla widza dorosłego, potrafiącego rozsmakować się w wykreowanej przez Burtona, posępnej, a przy tym niezwykle malowniczej, przyjemnej dla oka rzeczywistości.
Film w kinie IMAX wygląda po
prostu obłędnie. Wypełniający ogromny ekran, trójwymiarowy, animowany
poklatkowo świat, zachwyca dbałością o szczegół i przykuwa wzrok perfekcją realizacji
od pierwszej do ostatniej minuty. W tyle nie pozostaje dźwięk, sugestywnie
podkreślający potęgę błyskawic czy siłę i ciężar gigantycznego potwora
rozdeptującego radiowóz (odgłos zdychającej syreny policyjnej – bezcenny).
Największe wrażenie zrobił na mnie spektakularny atak potworów na mieszkańców
miasteczka; nie tylko dlatego, że był to nowy motyw, nieobecny w oryginalnym
„Frankenweenie”. Tim Burton w długiej, zwariowanej sekwencji walki ludzi z
ożywionymi zwierzakami, puszcza oko do widzów wychowanych na „Gremlinach” i „Godzilli”. Reżyser „Jeźdźca
bez głowy” odnosi się też do innych znanych motywów, nazw i tytułów. Imię
Sparky to pochodna słowa spark (iskra). Burton zaczerpnął je prawdopodobnie z
powieści Mary Shelley od „spark of being” („iskra życia” - przy jej pomocy
Wiktor Frankenstein ożywił martwe ciało). Garbaty kolega Wiktora nazywa się
Edgar „E” Gore (fonetycznie Igor ;) i kontynuuje tradycję szantażowania
Frankensteina zapoczątkowaną w latach 30. XX wieku przez jego poprzednika,
Ygora. Żółw Shelley swoje imię zawdzięcza nazwisku autorki powieści „Frankenstein”,
a sąsiadka Wiktora Elsa Van Helsing to połączenie imienia aktorki Elsy Lanchester
(filmowa narzeczona z „Narzeczonej Frankensteina” Jamesa Whale’a) i nazwiska
Van Helsinga z „Drakuli”.
Najwięcej zapożyczono oczywiście z oryginalnego „Frankenweenie”, wyglądającego przy remake’u jak ubogi krewny, skromna etiuda początkującego filmowca. Ponury cmentarz dla zwierząt oraz wyposażenie laboratorium zostały żywcem przeniesione ze starszego o prawie trzy dekady filmu. Dzięki temu możemy zobaczyć zabawny wysoki nagrobek z wizerunkiem czyjegoś ukochanego węża, a do ożywienia Sparky’ego Wiktor znów używa m.in. latawca, tostera, roweru i plastikowych reniferów. Swoją drogą sekwencja powrotu psiaka do świata żywych została wykonana z rozmachem, jakiego nie powstydziłaby się wysokobudżetowa hollywoodzka produkcja. Pozostałe ożywione zwierzaki także otrzymały własne zaskakujące mini-sekwencje, z których najefektowniejsza to ta z udziałem kota i nietoperza. Oglądając film zwróćcie jednak szczególną uwagę na potwora o imieniu Colossus – on zaskakuje najbardziej. Dwa razy.
Po seansie „Frankenweenie” mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że kultowy twórca powrócił na właściwe tory. Po serii filmów zbierających u widzów coraz niższe notowania (zdradzający pierwsze oznaki zmęczenia materiału „Sweeney Todd”, rozczarowująca „Alicja w krainie czarów”, słabiutki „Dark Shadows”), Burton, o dobre dwa filmy za późno, doszedł do wniosku, że nadszedł czas by odciąć krępującą go artystycznie pępowinę i uwolnić się od wyeksploatowanego do cna duetu Johnny Depp & Helena Bonham Carter. Nie znaleźli oni zatrudnienia przy dubbingowaniu „Frankenweenie”. Zamiast po nich, Burton sięgnął do zakurzonego schowka z aktorami sprzed lat, z którymi pracował w okresie swojej świetności - Winonę Ryder („Sok z żuka”, „Edward Nożycoręki”) i Martina Landaua (oscarowa rola w „Ed Wood”). Efektem jest najwyżej oceniany film Burtona od 2003 roku, kiedy jego „Big Fish” otrzymało w serwisie IMDb ocenę 8,0/10 i na stałe usadowiło się w TOP 250 najlepszych filmów wszech czasów. „Frankenweenie”, ze średnią ocen 7,6 nie udało się dostać aż tak wysoko, ale ta zaskakująco dobra animacja pokazuje jasno i klarownie, jakiego Burtona chcą oglądać i kogo nie chcą oglądać fani jego twórczości.
9/10
thearmchaircritic.blogspot.com
filmweb.pl
filmweb.pl
Piękny, wzruszający film i bardzo dobra recenzja. :-)/Pati
OdpowiedzUsuńDobry Burton? jak to? - pomyslalem. Czyzby bez duetu Depp - Bonham Carter? Kto podkladal glosy zatem? Sprawdzilem...
OdpowiedzUsuń''...Burton, o dobre dwa filmy za późno, doszedł do wniosku, że nadszedł czas by odciąć krępującą go artystycznie pępowinę i uwolnić się od wyeksploatowanego do cna duetu Johnny Depp & Helena Bonham Carter.''
Dokladnie tak wlasnie!!:D:D:D
Jednakowoz powyzszy duet powraca w "the lone ranger'' ;p
michas