czwartek, 6 grudnia 2012

"Frankenweenie" - recenzja

Tim Burton żyje!

Najnowszy film Tima Burtona otwiera chaotyczna sekwencja walki plastikowych żołnierzyków z latającym na lince wielkim pterodaktylem. Wojakom pomaga  przebrany za dobrego potwora, pies głównego bohatera. Kreatorem tej amatorszczyzny jest nastoletni Wiktor Frankenstein, a pierwszymi widzami trójwymiarowego, krótkometrażowego pokemona spod ręki reżysera-pasjonata – jego zachwyceni rodzice. Wstępna sekwencja w kilka sekund wprowadza nas w życie rodziny Frankensteinów, ukazując silną więź łączącą głównego bohatera z jego psem Sparkym. Prolog zwiastuje wielką przygodę opartą na czystej miłości do celuloidu, zrodzoną z ogromnej pasji reżysera, na nowo odkrywającego w sobie dziecko, nieskażone jeszcze hollywoodzką maszynką do produkcji forsy. Zwiastuje film, jak się za chwilę okaże, opowiadający może nieco pospiesznie i pobieżnie (brak chemii między bohaterami jest aż nadto odczuwalny), ale jednocześnie stylowo i z charakterem. Ludzie służą tu za drugi plan dla potworów, zepchnięci, jak w klasycznych monster-movies Universalu, w cień. Fanfary proszę państwa! Burton powrócił na stare śmieci! Przedmieścia „Edwarda Nożycorękiego”, makabreska „Gnijącej panny młodej” i fantazyjność „Soku z żuka” – znowu żyją! Nawet naiwność i lekkość "Wielkiej przygody Pee-Wee Hermana", niezasłużenie zapomnianego filmu Burtona, jest tu lekko wyczuwalna. Ale to, że jestem „Frankenweenie” zachwycony, nie oznacza wcale, że nie dam Burtonowi jednego pstryczka w nos...


Poza chwytającą za serce relacją Wiktor-Sparky, stanowiącą siłę napędową fabuły, emocjonalnie „Frankenweenie” pozostaje zimny jak ryba, a wręcz jak martwe ciało. Niemal  z każdego, czarno-białego, dopieszczonego wizualnie kadru, wieje chłodem. I to jest w porządku dopóki mowa o atmosferze, gorzej, gdy okazuje się, że podobnie niska temperatura panuje między postaciami. Szkolną klasę Wiktora zaludnia galeria freeków orbitujących wokół niego, ale nie wchodzących z nim w głębsze relacje; o jakimkolwiek wpływie na czyny głównego bohatera w ogóle nie ma mowy. Najbardziej daje w kość, zupełnie zlekceważona przez reżysera postać sąsiadki Wiktora – Elsy. Poza krótką wymianą zdań przez płot, zapowiadająca się na bliskich przyjaciół para odludków-dziwaków, okazuje się nie mieć ze sobą nic wspólnego. Nietuzinkowa postać profesora Rzykruskiego otrzymała za mało czasu ekranowego, w dodatku Burton pozbywa się jej z fabuły zbyt łatwo i dość nieoczekiwanie. Dzieciaki odpowiedzialne za wykopanie martwych zwierząt i stworzenie potworów terroryzujących miasteczko, nie dostają żadnej nauczki… Burton, bazując na własnym, autorskim filmie krótkometrażowym z 1984 roku, skupił się zapewne na warstwie wizualnej remake’u i potraktował scenariusz po macoszemu. Akt I i III zostały żywcem przeniesione z oryginalnego „Frankenweenie” (również produkcji Disneya), a wszystko, co zostało dopisane pomiędzy, wygląda właśnie na „dopisane pomiędzy”. Zdystansowanie reżysera, a wręcz przedmiotowe potraktowanie większości nowych postaci z niezwykle barwnej galerii indywiduów, jest, na szczęście, jedynym mankamentem czarno-białego arcydziełka twórcy „Batmana”. Cała reszta to już olśniewające zmysły kino z najwyższej półki, a emocjonalny ładunek zawarty w nieszczęsnej, wyciskającej łzy z oczu, psince o imieniu Sparky, wynagradza płaskość (mimo fantastycznego 3D) relacji między pozostałymi postaciami tej mrocznej, może chwilami zbyt mrocznej jak na animację dla dzieciaków, opowieści.


„Frankenweenie” reklamowany jest u nas jako „Piorunująco dobra komedia”. Otóż „piorunująco” – tak, „dobra” – zdecydowanie też (nawet bardzo), ale na pewno nie jest to komedia, choć kilka zabawnych sytuacji faktycznie ma miejsce. Jednak polscy dystrybutorzy wszystko potrafią podciągnąć pod komedię, wszak na ten gatunek zapotrzebowanie jest zawsze ogromne. Skoro „Jak zostać królem” mogło w Polsce robić za komedię, na której ubawiły się już tysiące widzów, to i z „Frankenweenie” postanowiono dokonać podobnego przekrętu marketingowego. Efekt może być niestety taki, że widzowie nastawieni na beczkę śmiechu (wszak to piorunująca komedia! - krzyczy slogan z plakatu) na poziomie „Hotelu Transylwania”, zaliczą w kinie piorunujące rozczarowanie. Tymczasem „Frankenweenie”, nie pozbawiony oczywiście humoru, przeważnie o czarnym zabarwieniu, to opowieść smutna, nostalgiczna, miejscami makabryczna, czerpiąca z tradycji niemieckiego ekspresjonizmu i kina grozy złotego wieku Universalu (gra światłocieniem, twarze postaci oświetlane od dołu), nasiąknięta atmosferą nieuchronności śmierci, zasiedlona postaciami z piekła rodem i jeszcze gorszymi potworami sprowadzonymi zza grobu. To film dla tych nieco starszych dzieciaków, ale głównie dla widza dorosłego, potrafiącego rozsmakować się w wykreowanej przez Burtona, posępnej, a przy tym niezwykle malowniczej, przyjemnej dla oka rzeczywistości. 


Film w kinie IMAX wygląda po prostu obłędnie. Wypełniający ogromny ekran, trójwymiarowy, animowany poklatkowo świat, zachwyca dbałością o szczegół i przykuwa wzrok perfekcją realizacji od pierwszej do ostatniej minuty. W tyle nie pozostaje dźwięk, sugestywnie podkreślający potęgę błyskawic czy siłę i ciężar gigantycznego potwora rozdeptującego radiowóz (odgłos zdychającej syreny policyjnej – bezcenny). Największe wrażenie zrobił na mnie spektakularny atak potworów na mieszkańców miasteczka; nie tylko dlatego, że był to nowy motyw, nieobecny w oryginalnym „Frankenweenie”. Tim Burton w długiej, zwariowanej sekwencji walki ludzi z ożywionymi zwierzakami, puszcza oko do widzów wychowanych  na „Gremlinach” i „Godzilli”. Reżyser „Jeźdźca bez głowy” odnosi się też do innych znanych motywów, nazw i tytułów. Imię Sparky to pochodna słowa spark (iskra). Burton zaczerpnął je prawdopodobnie z powieści Mary Shelley od „spark of being” („iskra życia” - przy jej pomocy Wiktor Frankenstein ożywił martwe ciało). Garbaty kolega Wiktora nazywa się Edgar „E” Gore (fonetycznie Igor ;) i kontynuuje tradycję szantażowania Frankensteina zapoczątkowaną w latach 30. XX wieku przez jego poprzednika, Ygora. Żółw Shelley swoje imię zawdzięcza nazwisku autorki powieści „Frankenstein”, a sąsiadka Wiktora Elsa Van Helsing to połączenie imienia aktorki Elsy Lanchester (filmowa narzeczona z „Narzeczonej Frankensteina” Jamesa Whale’a) i nazwiska Van Helsinga z „Drakuli”.


Najwięcej zapożyczono oczywiście z oryginalnego „Frankenweenie”, wyglądającego przy remake’u jak ubogi krewny, skromna etiuda początkującego filmowca. Ponury cmentarz dla zwierząt oraz wyposażenie laboratorium zostały żywcem przeniesione ze starszego o prawie trzy dekady filmu. Dzięki temu możemy zobaczyć zabawny wysoki nagrobek z wizerunkiem czyjegoś ukochanego węża, a do ożywienia Sparky’ego Wiktor znów używa m.in. latawca, tostera, roweru i plastikowych reniferów. Swoją drogą sekwencja powrotu psiaka do świata żywych została wykonana z rozmachem, jakiego nie powstydziłaby się wysokobudżetowa hollywoodzka produkcja. Pozostałe ożywione zwierzaki także otrzymały własne zaskakujące mini-sekwencje, z których najefektowniejsza to ta z udziałem kota i nietoperza. Oglądając film zwróćcie jednak szczególną uwagę na potwora o imieniu Colossus – on zaskakuje najbardziej. Dwa razy.


Po seansie „Frankenweenie” mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że kultowy twórca powrócił na właściwe tory. Po serii filmów zbierających u widzów coraz niższe notowania (zdradzający pierwsze oznaki zmęczenia materiału „Sweeney Todd”, rozczarowująca „Alicja w krainie czarów”, słabiutki „Dark Shadows”), Burton, o dobre dwa filmy za późno, doszedł do wniosku, że nadszedł czas by odciąć krępującą go artystycznie pępowinę i uwolnić się od wyeksploatowanego do cna duetu Johnny Depp & Helena Bonham Carter. Nie znaleźli oni zatrudnienia przy dubbingowaniu „Frankenweenie”. Zamiast po nich, Burton sięgnął do zakurzonego schowka z aktorami sprzed lat, z którymi pracował w okresie swojej świetności - Winonę Ryder („Sok z żuka”, „Edward Nożycoręki”) i Martina Landaua (oscarowa rola w „Ed Wood”).  Efektem jest najwyżej oceniany film Burtona od 2003 roku, kiedy jego „Big Fish” otrzymało w serwisie IMDb ocenę 8,0/10 i na stałe usadowiło się w TOP 250 najlepszych filmów wszech czasów. „Frankenweenie”, ze średnią ocen 7,6 nie udało się dostać aż tak wysoko, ale ta zaskakująco dobra animacja pokazuje jasno i klarownie, jakiego Burtona chcą oglądać i kogo nie chcą oglądać fani jego twórczości.

9/10 


Źródła zdjęć:
thearmchaircritic.blogspot.com
filmweb.pl

2 komentarze:

  1. Piękny, wzruszający film i bardzo dobra recenzja. :-)/Pati

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobry Burton? jak to? - pomyslalem. Czyzby bez duetu Depp - Bonham Carter? Kto podkladal glosy zatem? Sprawdzilem...
    ''...Burton, o dobre dwa filmy za późno, doszedł do wniosku, że nadszedł czas by odciąć krępującą go artystycznie pępowinę i uwolnić się od wyeksploatowanego do cna duetu Johnny Depp & Helena Bonham Carter.''
    Dokladnie tak wlasnie!!:D:D:D
    Jednakowoz powyzszy duet powraca w "the lone ranger'' ;p
    michas

    OdpowiedzUsuń