Niewiele osób zdaje sobie sprawę
z tego, że Danny Boyle, stojący za tak znanymi tytułami jak „Trainspotting”, „Niebiańska
plaża”, Slumdog” i „27 godzin”, w 2011 roku wyreżyserował… „Frankensteina”!
Przyczyn takiego stanu rzeczy należy upatrywać po pierwsze w tym, że „Frankenstein”
Danny’ego Boyle’a to adaptacja sceniczna, po drugie, do niedawna można ją było
oglądać tylko na żywo, na deskach brytyjskiego National Theatre Live. Tymczasem w tym roku, w dniu 12
grudnia, autorską wizję „Frankensteina” według twórcy "Płytkiego grobu", można było obejrzeć również
w Polsce. Przedstawienie zostało nagrane w jakości HD i wyświetlone w wybranych
Multikinach, jako bardzo specyficzny, limitowany seans kinowy...
Choć w dialogu nie pada słynne zdanie
Odwiedzę Cię w twoją noc poślubną,
Odwiedzę Cię w twoją noc poślubną,
monstrum obietnicę tę spełnia i tym razem
To dość niezwykłe uczucie, gdy
siedząc w kinie ogląda się sztukę teatralną. Jakość HD sprawiła, że można było
uwierzyć, że patrzy się na prawdziwych aktorów na scenie. Jedynie praca kamery
filmującej wydarzenia z różnych perspektyw (ujęcia z góry, jazdy wokół postaci itd.)
oraz montaż, niwelowały złudzenie uczestnictwa w prawdziwym przedstawieniu. Największe
wrażenie zrobił na mnie główny element dekoracji – spektakularnie wielki „żyrandol”
składający się z tysięcy żarówek, wiszący nad okrągłą, obrotową sceną. Pozostała
część dekoracji była niemal ascetycznie skromna (choć nie tak, jak w "Dogville" ;), mając na celu raczej dokreślanie świata
przedstawionego, niżeli przesłanianie go. Symbolicznie przedstawiono nie tylko
laboratorium, domek rodziny DeLaceyów, czy sypialnię Elizabeth. Także finałowe
sceny rozgrywające się na skutym lodem oceanie korzystały jedynie z błękitno-szarego
oświetlenia i kłębów dymu, mimo to wrażenie chłodu i wszechogarniającej pustki
otaczającej bohaterów, było jak najbardziej realne, a wręcz namacalne. Sugestywne uczucie
obcowania z szalonym doktorem i jego skrzywdzonym tworem podkreślały efekty dźwiękowe
(odgłosy burzy, piorunów) oraz świetlne, wyraźnie zaznaczające swoją obecność w niezwykle naturalistycznej scenie narodzin.
Garść fotosów w formie filmu na
YouTube
Danny Boyle w swojej wersji „Frankensteina”
przeniósł środek ciężkości na monstrum; to jemu poświęca najwięcej czasu i to z jego
perspektywy obserwujemy większość wydarzeń. Najbardziej zaskoczyła mnie
sekwencja narodzin otwierająca przedstawienie. Nie ma w niej Wiktora, a
miejscem powołania potwora do życia jest gumowy okrąg pozszywany z fragmentów
półprzeźroczystej skóry. Monstrum (Jonny Lee Miller – „Trainspotting”, „Hakerzy”
) przychodząc
na świat przebija się przez ową quasi-fizjologiczną błonę i upada na podłogę. Przez kolejnych kilka
minut obserwujemy, jak z punktu świadomości 0, przechodzi na wyższe etapy
znajomości świata, na który został bezmyślnie sprowadzony. Najpierw nieporadnie uczy się
korzystać z własnych kończyn, w końcu udaje mu się wstać, a podczas tych
czynności wydaje z siebie bełkotliwe dźwięki przypominające odpowiednio radość /
zdziwienie / zaskoczenie. Jonny Lee Miller wykonał doskonałą pracę aktorską;
jego
pokryty licznymi bliznami
potwór, przez całe przedstawienie jąka się i sepleni,
a z ust co chwila wylatuje mu gęsta struga śliny. Zgodnie z powieścią
Mary Shelley jest odrażający (choć nie aż tak jak na kartach powieści), mówi, jest
inteligentny, a złe uczynki popełnia tylko dlatego, by zwrócić na siebie uwagę
Wiktora, którego błaga o stworzenie towarzyszki życia. Monstrum, mimo kilku
zabitych na koncie, i tak pozostaje postacią bardziej ludzką od własnego
stwórcy, który ożywił je ot tak, bo chciał udowodnić sobie, że się da.
Wydaje mi się, że widziałem "Frankensteina"
w tej lepszej wersji obsadowej
w tej lepszej wersji obsadowej
W roli
Frankensteina wystąpił Benedict Cumberbatch, znany z roli Sherlocka Holmesa w serialu pod
tym samym tytułem. Choć nie miał do zagrania tak wymagającej psychicznie i
fizycznie postaci, jak Miller, dotrzymywał mu kroku w dramatycznej
potyczce na charaktery, racje, wytrzymałość. Ciekawostką jest
fakt, że obydwaj aktorzy grają centralne postaci dramatu na zmianę (obydwaj też mają na swoim koncie rolę Sherlocka Holmesa - Cumberbatch w brytyjskim serialu "Sherlock" / Miller w amerykańskim "Elementary"). Bardzo chętnie
obejrzałbym także wersję, w której to Miller gra Wiktora, a Cumberbatch monstrum. Nie wiem czy byłaby to wersja lepsza pod względem aktorskim i
dramatycznym, ale na pewno byłaby wierniejsza powieści pod względem… wzrostu
postaci. Książkowe monstrum mierzyło 2 metry i 40 centymetrów, znacznie
przewyższając Frankensteina. Tymczasem Miller (180 cm) jest niższy od
Cumberbatcha (183 cm), w dodatku przez cały spektakl porusza się boso, przez co
różnica wzrostu jest naprawdę znaczna, na niekorzyść potwora.
Fragmenty spektaklu w obydwu
obsadach
Reżyser „Trainspotting”, choć trzymał
się dość wiernie głównych wątków powieści, pomijając oczywiście całą masę porzuconych, mniej
znaczących wydarzeń i postaci, odważnie zmienił kilka istotnych faktów. Potwór poza zamordowaniem
Elizabeth gwałci ją na oczach Wiktora (motyw nieobecny u Shelley), a
zakończenie pozostaje otwarte – stwór ratuje umierającego z wycieńczenia i
zimna Frankensteina, wlewając mu w usta wino, i razem znikają w śnieżnej
zamieci, w niekończącej się pogoni stwórcy za stworzeniem, nie mogąc egzystować w oderwaniu od siebie. To właśnie finał i
poprzedzający go monolog potwora wyznającego Frankensteinowi, że ma tylko jego i że stanowią jedność,
jest najbardziej wzruszającym, chwytającym za serce, fragmentem spektaklu.
Jedno z najciekawszych "ujęć" - monstrum i Wiktor
siedzą w identycznej pozycji, niczym przed lustrem
siedzą w identycznej pozycji, niczym przed lustrem
Niepozbawione humoru, aktorsko wyborne przedstawienie,
zostało zilustrowane niezwykle klimatyczną muzyką zespołu Underworld, który
odpowiedzialny był za pamiętny "Born Slippy" z "Trainspotting". Gdy w momencie
zniknięcia Frankensteina i monstrum ze sceny rozbrzmiał utwór „Dawn of Eden”
przeszły mnie radosne ciarki i dotarło do mnie, że właśnie miałem przyjemność
obejrzeć coś naprawdę nietuzinkowego, fantastycznego, przemyślanego, z fenomenalnie zbudowaną
atmosferą i wzruszającym zakończeniem, które zostanie w mojej pamięci na bardzo
długo. Jeśli chcecie zaznać tego uczucia choć w niewielkim stopniu, zachęcam do
odsłuchania utworu w oknie poniżej:
Na przedstawienie-film do warszawskiego
Multikina przybyło około 50-60 osób. Biorąc pod uwagę, że był to jedyny pokaz,
ilość widzów nie poraża. Do wzięcia udziału w tym niecodziennym pokazie mogła
nieco zniechęcać wysoka cena biletu (40zł) oraz brak polskiego tłumaczenia
(były jedynie angielskie napisy). Winą za słabą frekwencję obarczyłbym również
słabą reklamę. Skoro ja, osoba interesująca się Frankensteinem i codziennie
przeczesująca internet w poszukiwaniu informacji o nowych filmach / wydarzeniach,
dowiaduję się o seansie w Multikinie przypadkiem od znajomego (wielkie dzięki dla Grzegorza Fortuny), to coś tu jest
nie tak. Cieszył mnie przez to widok każdej osoby na sali. Oznaczało to, że Frankenstein,
choć nie walą na niego tłumy, wzbudza zainteresowanie. Nadchodzący "I, Frankenstein" i
kolejne filmy frankensteinowskie zapowiadane na 2013 rok (m.in. "Frankenstein's Army") rozpętają już, mam
nadzieję, prawdziwe szaleństwo na punkcie Franka. Na razie, ku mojemu ogromnemu zadowoleniu, mamy do czynienia z
solidną rozgrzewką: w polskich kinach wciąż można obejrzeć znakomite "Hotel Transylwania" oraz "Frankenweenie", a we wrocławskim Capitolu w lutym 2013 na afisz wraca przedstawienie "Frankenstein" - do którego obejrzenia szczerze zachęcam. Nie jest to sztuka łatwa w odbiorze, a osoby nieznające mitu Frankensteina (hmmm, są takie?) mogą nie odnaleźć się w chwilami zbyt zwariowanej formie i postmodernistycznie potraktowanej treści, mimo to, zobaczyć warto! Scenicznemu dziełku Wojciecha Kościelniaka poświęcam odrębny rozdział w książce "Frankenstein 100 lat w kinie", której premiera, mam nadzieję, nastapi na przełomie grudnia 2012 / stycznia 2013. W każdym bądź razie wydruk próbny leży już u mnie na półce, więc... książka żyje! :)
Zabawna ciekawostka:
Mniej więcej w piętnastej minucie
przedstawienia, gdy Miller wciąż wył, sapał, ślinił się, bełkotał i wił półnagi
na scenie, w piątym rzędzie wstał nagle mężczyzna z trójką dzieci i popcornem w
dłoniach, i wraz z dzieciakami opuścił salę kinową. Zapewne planował zabrać swoje
pociechy na „Frankenweenie”, ale się nieco pomylił ;).
Też byliśmy. We Wrocławiu było sporo osób, ale faktycznie reklama tego była fatalna. Ja się dowiedziałem od Ciebie i musiałem się naszukać we wnętrzu strony multikina by dojść do informacji, że faktycznie taki pokaz ma się odbyć.
OdpowiedzUsuńTeatr świetny, co mnie bardzo cieszy, bo od kilku lat gardzę Dannym Boylem i jego dokonaniami.
Johnny Lee Miller to też Sherlock Holmes :) Gra go w amerykańskiej wersji "Elementary".
Zastanawiało mnie podczas seansu jedno. Czemu Victor jest biały, a cała jego rodzina (brat, ojciec, narzeczona) są już ciemnej karnacji? Było coś takiego w książce, czy to po prostu skutki równouprawnienia?
Widziałem w internecie kilka klipów z innej wersji obsadowej i mimo całego uwielbienia do Cumberbatcha mam wrażenie, że Miller lepiej wypadł jako potwór. Ale Cumberbatch lepiej mówił. Jego Potwór bardziej bełkotał i mówił mniej składnie. Ten Millera wydawał się być troszkę zbyt inteligentny.
Robercie, mnie też zdziwiła czarnoskóra rodzina Wiktora, ale wolałem o tym motywie nie pisać w recenzji, gdyż uznałem, że może coś przegapiłem lub czegoś po prostu nie zrozumiałem (mój angielski jest na średnim poziomie). W powieści, Elizabeth była adoptowaną siostrą Wiktora, którą ten uważał za swoją własność i z którą chciał się ożenić, więc może u Boyle'a, Wiktor przewrotnie został adoptowany przez czarnoskórą rodzinę? Może trafi tu ktoś, kto nam to wytłumaczy ;).
OdpowiedzUsuńJa się wolałem dopytać, bo nie widziałem początku (czekałem na dziewczynę, irytując się, że się spóźnia, a ona przyszła wczesniej i poszła od razu na salę.), ale ten wątek nie dawał mi spokoju. Ale chyba nie było nic wyjaśnione, więc kładę to na garb tej cholernej amerykańskiej poprawności politycznej, która zjadła już Boyle'a.
OdpowiedzUsuńBardzo żałuję, że przegapiłem (a nawet zwiastun w kinie widziałem, plakaty reklamujące też (przed seansem, gdzieś w samym Multikinie) i byłem pewien, że o całej akcji wiesz już od dawna ;). Obsada rewelacyjna, do tego Naomi Harris jako Elizabeth - wow :D. Brzmi znakomicie, ale pewnie niska frekwencja zniechęci Multikino do dalszych tego typu "scenicznych" eksperymentów :(.
OdpowiedzUsuńW spektaklu rolę brata Wiktora grało trzech różnych chłopców, w tym jeden czarnoskóry, zatem powyższa interpretacja, choć ciekawa, upada :D
OdpowiedzUsuńI to nie "cholerna poprawność polityczna" Dobry aktor jest dobrym aktorem niezależnie od koloru skóry. I odrzucanie kogoś, kto nadaje się do roli ze względu na wygląd zewnętrzny byłoby bez sensu.
Pozdrawiam!
Jeszcze jedno: w ostatnim przedstawieniu rolę Elizabeth grała Lizzie Winkler (aktorka, która w tej wersji grała Agathę) - zatem kolor skóry się nie liczy.
Usuń