sobota, 25 sierpnia 2012

Seven Soldiers: Frankenstein

Podczas prac nad książką „Frankenstein 100 lat w kinie” zaledwie otarłem się o komiksy związane z postaciami szalonego doktora i monstrum jego pomysłu, wymieniając zaledwie kilka przykładowych tytułów. Komiksowe uniwersum Frankensteina okazało się bowiem na tyle rozbudowane, że musiałbym poświęcić kilka miesięcy na głębsze zapoznanie się z nim, dlatego wówczas tego zaniechałem, aby skupić się na stricte filmowej stronie mojej ulubionej postaci, z którą to stroną i tak walczyłem ostro przez prawie siedem lat. Dlaczego na blogu „cinemafrankenstein” mam zamiar pisać o komiksach? Ścieżki kina i obrazkowych historyjek od dziesięcioleci z sukcesem się krzyżują. W ostatnich latach w zawrotnym tempie rośnie ilość ekranizacji komiksów coraz bardziej odchodzących od prostych jak drut filmów dla nastolatków, i dających przykład na to, że postaci zaczerpnięte z historyjek obrazkowych nie muszą być płaskie jak kartka papieru, ich problemy mogą być jak najbardziej realistyczne i bliskie życiu, a przygody megawidowiskowe. Dość wymienić (co by o nich w KMF-owych 50 prawdach nie mówiono ;) dość ambitne Batmany Nolana, wzorcowy komikso-dramat „Watchmen” i wizualną perełkę „300” – obydwa Zacka Snydera, „Spider-Many” Raimiego (z pominięciem schrzanionej trójki), zachwycające formą zaczerpniętą z komiksu "Sin City" spółki Rodriguez & Miller, czy wreszcie marvelowskie „Iron-Man”, „Thor”, „Hulk”, „Kapitan Ameryka” i  ojca chrzestnego filmów komiksowych – „Avengers”! W Hollywood trwają prace nad ekranizacją komiksu Kevina Greviouxa „I, Frankenstein” (premiera w 2013 roku), a ja tymczasem odkryłem zamknięte w czterech zeszytach przygody monstrum Frankensteina według pomysłu Granta Morrisona (z rysunkami  Dougha Mahne), stanowiące odłam znacznie dłuższej serii zatytułowanej „Seven Soldiers”…  

 

Aby scharakteryzować po krótce styl Granta Morrisona, który nawet po lekturze czterech "Frankensteinów" jest dla mnie nie do końca zrozumiały i średnio czytelny, choć, nie powiem, fascynujący i przykuwający uwagę, posłużę się cytatem z artykułu Michała Chudolińskiego (w tym miejscu wielkie podziękowanie dla kolegi za bardzo pomocne wsparcie merytoryczne) „Alfabet Granta Morrisona” ze strony www.paradoks.net, który chyba najlepiej i najszybciej wyjaśni Wam z czym się je „Seven Soldiers", a co za tym idzie, i "Frankensteina":

E jak Eklektyzm – W twórczości Morrisona odczuwa się jego niesamowity talent do łączenia cech elementów z różnych epok i stylów w jedną, spójną całość. Najlepiej to widać w jego ambitnym projekcie „Seven Soldiers of Victory”. Całą maxi serię można porównać do mikstury, w której zmieszane zostają klimaty średniowiecza, fantasy, wiktorianizmu, pulpy, nowoczesności, magii, horroru i miejskiego dramatu psychologicznego.

Monstrum Frankensteina w finale książki Mary Shelley znikające za horyzontem na odpływającej krze, u Granta Morrisona przeżywa i dopływa wpław do wybrzeży USA. Jego przeciwnikami są Mr. Melmoth, Sheeda oraz, w pierwszym zeszycie,  Uglyhead – brzydki nastolatek czytający rówieśnikom w myślach. Frankenstein w komiksach Morrisona to już nie jęczący Boris Karloff czy użalający się nad swoim losem potwór Mary Shelley, choć niewątpliwie posiada cechy charakterystyczne ich obu -  elektrody w czaszce pożyczone od Karloffa oraz szybkość i siłę książkowego potwora. To świetnie wyszkolony wojownik świadomie wykorzystujący swoje fizyczne możliwości, gabaryty i... nieśmiertelność, dzięki której niestraszny mu żaden przeciwnik. Frankenstein używa broni białej (długi miecz), kilofów (jeden z nich ląduje celnie w plecach Melmotha) i pistoletu z emblematem nietoperza. Mało mówi, dużo robi; dwa słowa i miecz idzie w ruch. Nie ma litości dla zła, nie słucha tłumaczeń i wywodów pokonanego wroga, a o wyrzutach sumienia nawet nie słyszał. To typ twardziela bez skrupułów, taki co najpierw strzela, później zadaje pytania. Nie można jednak morrisonowskiemu Frankensteinowi odmówić kręgosłupa moralnego, albowiem walczy on w imię dobra ludzkości, często stając w obronie dzieci.

Pod względem wizualnym „Seven Soldiers: Frankenstein” wydawnictwa DC COMICS to gotowy materiał-storyboard na film aktorski, a jeśli nie, to przynajmniej na kapitalne Anime. Największe wrażenie robią zajmujące nieraz całą stronę rysunki przedstawiające potężną sylwetkę Frankensteina, stopklatki, na których widać wielkiego nieśmiertelnego, kolokwialnie mówiąc – zajebiście brzydkiego skurczybyka odzianego w płaszcz, uzbrojonego, śmiertelnie niebezpiecznego, ruszającego z niezachwianą pewnością siebie - w końcu gość i tak jest martwy - do ataku. Oby ktoś w Hollywood, zamiast kręcić kolejne niepotrzebne remake'i z prędkością karabinu maszynowego, przystanął na chwilę i zainteresował się ekranizacją komiksu Morrisona. Jego monstrum to gotowy antybohater z piekła rodem, a zarazem wielkie wyzwanie dla charakteryzatorów, a może i aktora; Mickey Rourke jako Marv w "Sin City" dał zielone światło brzydkim zabijakom z pogłębionym portretem psychologicznym. Nieco „gorzej” sprawa ma się ze stroną merytoryczną obrazkowej historii Morrisona. Komiks pełen jest niezrozumiałych przeskoków w czasie i przestrzeni, wynikających głównie z faktu wyrwania tej mini-opowieści z kontekstu "Seven Soldiers", krótkich dialogów i szybkiej akcji. Nawet gdyby zebrało się razem wszystkie cztery części, materiału starczyłoby na zaledwie 30 minut fabuły. 

Krótko o poszczególnych zeszytach + okładka + najładniejsza strona (mój subiektywny wybór):

UGLYHEAD 1/4


Pierwszy kadr komiksu: Rok 1870, Frankenstein wpada przez drzwi, a w dymku widzimy okrzyk: „Die, Frankenstein! Die!”. Potwór walczy z „Freakami” Melmotha, jego samego wysadzając w powietrze, po czym akcja przenosi się do roku 2005, gdzie Frank rozprawia się w budynku liceum z brzydkim nastolatkiem (Uglyhead), który z pomocą „Freaków” Melmotha wymordował podczas balu maturalnego swoich kolegów i koleżanki, szydzących z jego brzydoty. 


RED ZOMBIES 2/4


W kolejnej przygodzie Frankenstein trafia… na Marsa, gdzie ujeżdża kosmiczne stworzenie i wyzwala dzieci pracujące w kopalni złota Melmotha. W finale drugiego komiksu okazuje się, że znienawidzony wróg Frankensteina jest w rzeczywistości jego ojcem - dawcą nieśmiertelnej krwi, której doktor Wiktor Frankenstein użył wieki temu do ożywienia stwora. Stroniący od nostalgii i wzruszeń Frankenstein nic sobie z tego wyznania nie robi, nie krzyczy „Noooo!” jak Luke Skywalker, tylko bez namysłu roznosi Ojca-Melmotha w pył.


 THE WATER 3/4


Trzecia część jest zdecydowanie najciekawsza, najbardziej klarowna i najbardziej klimatyczna z całej, czteroczęściowej mini-serii. Frankenstein trafia do mieściny opanowanej dziwną zarazą. Każdy, kto napił się skażonej wody, czy człowiek czy zwierzę, staje się krwiożerczą bestią próbującą pożreć niezarażonych. Nawet nieśmiertelny Frankenstein niemal ginie otoczony sforą śmiercionośnych króliczków, ptaków, psów, kotów i innych zwierząt, do niedawna domowych. Z opresji ratuje go nadlatujący śmigłowiec, a dokładniej rzecz biorąc Narzeczona. Tak, tak, pojawia się tu stuningowana, czteroręka postać Narzeczonej Frankensteina, która wciąga Franka na pokład. Stara znajoma okazuje się być agentką S.H.A.D.E. (Super Human Advanced Defense Executive - organizacji zajmującej się ochroną ludzkiego gatunku przed potworami wszelkiego rodzaju, przeważnie kosmicznego). Do jej szeregów chce wciągnąć również Frankensteina, choć ten, jak sama mówi, nigdy nie był w jej typie (sympatyczne nawiązanie do finału "Narzeczonej Frankensteina" z 1935 roku). Narzeczona oprócz Frankensteina, nie lubi gdy nazywa się ją i jej starego znajomego martwymi ludźmi – woli określenie aktywni inaczej. Najlepsza scena komiksu: Narzeczona i Frankenstein ramię w ramię walczą z atakującymi ich zarażonymi krowami. Mega! 


FRANKENSTEIN IN FAIRYLAND 4/4


Po wizycie w roku 1870, w szkole roku 2005, na Marsie i w opanowanej zarazą mieścinie, Frankenstein, już jako członek S.H.A.D.E. trafia w góry. Otoczony śniegiem i pegazami, pokonuje czarnego demona Neh-Buh-Loha, po drodze obrywając toporem w klatkę piersiową i tracąc w walce prawe ramię (ot, lekkie zadrapania ;), po czym akcja przeskakuje o miliard lat w przyszłość, w okolice słońca, gdzie Frank powodując wielką eksplozję powstrzymuje Sheedę – kolejnego wroga ludzkości, przed zatruciem wody na Ziemi...


KRÓTKIE PODSUMOWANIE 
Zawiłości, skróty i wysoki stopień enigmatyczności fabuły, dalekie od ciągu przyczynowo-skutkowego, nie są najmocniejszą stroną „Frankensteinów” Morrisona. Przez przeciwników jego twórczości, autor bywał oskarżany o pisanie pod wpływem narkotyków (epizod z LSD faktycznie mu się zdarzył), skąd miałoby wynikać wrażenie chaosu panującego w opowieściach jego pomysłu. Ale gdyby do tego materiału zasiadł zdolny scenarzysta, wyprostował trochę to wszystko, wyjaśnił, uprościł, dopowiedział, mógłby na bazie komiksu Morrisona stworzyć linearną opowieść, strawną i zrozumiałą dla przeciętnego kinomana. Z drugiej strony, gdyby za bardzo wyprostować komiks Morrisona, film, choć lekkostrawny dla tłumu, przestałby być opowieścią Morrisona, a byłby jedynie tworem luźno na niej opartym. Tymczasem morrisonowski "Frankenstein" jest niszowy, elitarny, dla wybranych, dla wymagających i lubujących się w nie-do-końca-zrozumiałych klimatach. Miesza się w nim fantasy z fantastyką, western z horrorem, pastisz z czarnym humorem, a powaga z przerysowaniem. Dlatego tym trudniejsza jego ewentualna droga na duży ekran. Jeśli, hipotetycznie, doszłoby do ekranizacji, to wypełnionej po brzegi kompromisami. Biorąc jednak pod uwagę, że Hollywood, mimo braku świeżych pomysłów wciąż nie garnie się do stworzenia filmowych wersji takich europejskich klasyków jak "Yans", "Thorgal" czy "Funky Koval" - tytułów przecież znacznie  bardziej znanych i skierowanych do znacznie szerszej grupy odbiorców niż hermetyczny "Frankenstein" Morrisona, stwierdzam z niekłamanym smutkiem, że pewnie nigdy  nie ujrzę w kinie monstrum z powyższych okładek i rysunków. A szkoda, bo byłoby na co popatrzeć... 

Przede mną lektura odrębnej serii  zatytułowanej "Frankenstein: Agent of S.H.A.D.E." sygnowanej przez NEW 52, restartującej frankensteinowskie wątki zapoczątkowane przez Morrisona w "Seven Soldiers". Seria liczy 12 zeszytów, jej autorem jest Jeff  Lemire, rysuje Alberto Ponticelli. Za jakiś czas, mam nadzieję, obszerna relacja.

Ciekawostka od Michała Chudolińskiego: między seriami "Seven Soldiers: Frankenstein" a "Agent of S.H.A.D.E." Frankenstein odegrał jedną z istotniejszych ról pod koniec "Final Crisis", ogromnego crossoveru zrobionego przez Granta Morrisona.

Wszystkim fanom komiksów polecam Magazyn Miłośników Komiksu KZ - kzet.pl, którego redaktorem naczelnym jest wspomniany wyżej Michał Ch., bez którego nieocenionej pomocy merytorycznej i spektakularnej wiedzy na temat komiksów, niniejszy wpis nigdy by nie powstał.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz